sobota, 22 grudnia 2012

"Ja nie dam rady? Ja?"

Przyszedł czas na serię wspomnień przywołaną przez odnalezione zdjęcia z dawnych harcerskich czasów:) Obóz wędrowny w Beskidach, majówka w 2007 roku. 

Jechaliśmy pociągiem i na śniadanie zjedliśmy płatki z mlekiem. Po skończonym posiłku został nam jednak karton po mleku, z którym nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić. Już nie pamiętam dokładnie czy naszego przedziałowego śmietnika w ogóle nie było, czy był kompletnie wypchany, w każdym razie nie było gdzie tego kartonu wyrzucić. Mieliśmy w planach wziąć go ze sobą i wyrzucić na dworcu. Ale ktoś rzucił dla żartu, że możemy go wyrzucić do popielniczki (taki niewielki metalowy pojemniczek z klapką tuż przy drzwiach do przedziału). Pośmialiśmy się, że to niemożliwe, ale jedna koleżanka podjęła wyzwanie słowami: "Ja nie dam rady? Ja?" i zaczęła składać karton na wszelkie możliwe sposoby. Obserwowaliśmy jej poczynania z rezerwą, bo nie wierzyliśmy, że jej się uda. Ona uparcie jednak nie dawała za wygraną, aż ostatecznie dopięła swego. Na dowód mam stare i niewyraźne zdjęcie, które przypomniało mi o całej historii (trudno określić tutaj wielkość tej popielniczki, ale jeśli ktoś nie pamięta, to były one naprawdę małe, może ok. 5 cm na szerokość):
Od tej pory wiedzieliśmy już, że trzeba uważać na to, co się mówi przy tej koleżance, bo wszystko może potraktować jak wyzwanie. Czasem to wykorzystywaliśmy, jeśli nie chciała czegoś zrobić. Można jej było wtedy wjechać na ambicję i o wiele łatwiej się zgadzała, gdy przyjęła, że to zakład:) Np. często zakładała się z naszym drużynowym, kto zrobi więcej pompek marynarskich.

sobota, 15 grudnia 2012

Niespodziewany gość z wileńskiej windy

Z okazji Dnia Zamenhofa dzisiaj jedna z dziwniejszych historii jaka przydarzyła mi się w związku z esperantem. 

W marcu byliśmy na dwutygodniowej wymianie studenckiej w Wilnie. Mieszkaliśmy w akademiku i mieliśmy dużo czasu wolnego, więc mój znajomy zaproponował, że zrobi ekspresowy kurs esperanta w 10 dni. Kilka osób się zapisało i codziennie wieczorem przychodzili na zajęcia. Po kilku lekcjach mogli się już porozumieć w podstawowych kwestiach. Któregoś dnia, nie pamiętam już dlaczego, ale znaleźliśmy się większą grupą na korytarzu przy windzie.

Nagle drzwi windy się otworzyły i wyjrzał z niej czarnoskóry (Murzyn, Afroamerykanin, nie wiem jak to określić, żeby się nikomu nie narazić). Spojrzał na kolegę, który prowadził kurs, pokazał palcem i powiedział po angielsku: "Oh, Jesus!". Drzwi się zamknęły i winda pojechała. W tym miejscu muszę dodać, że według niektórych osób chłopak prowadzący kurs trochę przypomina Jezusa z wyglądu:) Ma długie ciemne włosy i brodę. Sytuacja nas bardzo rozbawiła, byliśmy trochę w szoku, nie wiedzieliśmy, o co chodzi.

Za chwilę winda znowu zjechała i wysiadł z niej ten sam czarnoskóry z czymś zielonym w misce. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Podszedł do prowadzącego kurs i chciał z nim porozmawiać po angielsku. On zaczął do niego mówić w esperanto. Czarnoskóry był zdziwiony, jak ktoś może nie rozumieć angielskiego. Po chwili zauważył, że rozumie niektóre słowa esperanckie, bo zna portugalski (albo jakiś inny język, nie pamiętam już teraz). Jednocześnie próbował rozmawiać z nami po angielsku i dowiedzieć się, o co chodzi, czemu tu jesteśmy i dlaczego ten człowiek rozmawia z nim w dziwnym języku:) My szczątkowym angielskim mniej więcej mu wytłumaczyliśmy.

Co ciekawe, konwersacja po esperancku zaczęła się rozwijać, chociaż ten człowiek nigdy nie słyszał o tym języku. Znajomy tak potrafił poprowadzić rozmowę, używając takich słów i gestów, że wydobył od niego skąd pochodzi (nie pamiętam już, jaki to był kraj) i sam mu się przedstawił, posługując się wyłącznie esperantem. Zaczął mu tłumaczyć, czym jest esperanto i dał mu namiary na siebie i obiecał pomoc, bo czarnoskóry powiedział, że jest bardzo zainteresowany nauczeniem się tego języka i chce chodzić na kurs.

Potem zaczął nas częstować tym zielonym alkoholem, który miał w misce. Poprosił też o zdjęcie z Jezusem:) Kiedy mu się kolejno przedstawialiśmy, jedna z dziewczyn powiedziała, że nazywa się Magdalena. Bardzo rozbawiło to naszego nowego znajomego i nie mógł w to uwierzyć. Śmiał się, że skoro mamy już Jezusa i Magdalenę, to inni nazywają się pewnie Maria i Józef:) Zmartwił się, kiedy okazało się, że nie wszyscy mamy biblijne imiona:) Kiedy tyle osób przedstawiło mu się po esperancku, na końcu sam już potrafił przedstawić się w tym języku.

To jedno z najdziwniejszych spotkań, jakie mi się przydarzyło. Trudno mi w ogóle odtworzyć jego przebieg, bo cały czas się wtedy śmiałam i próbowałam sobie wytłumaczyć, co właśnie widzę. A widziałam Rosjanina z Polski, który rozmawiał w Wilnie po esperancku z Afroamerykaninem, który w ogóle nie zna tego języka. I co najlepsze, nieźle się dogadywali:)

sobota, 8 grudnia 2012

Z wizytą w ruskiej bani

Czas wrócić wspomnieniami do tegorocznego wakacyjnego pobytu w Kaliningradzie. A dokładniej - do wizyty w ruskiej bani. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nigdy nie byłam w żadnej saunie ani innym tego typu przybytku w Polsce czy gdziekolwiek indziej.

Będąc jeszcze w naszym kraju polska grupa rzuciła pomysł, że chcielibyśmy odwiedzić tradycyjną rosyjską banię. Gospodarze postanowili spełnić nasze życzenie i zorganizowali dla nas wyjazd, bo bania znajdowała się na obrzeżach miasta. Wsiedliśmy w autobus lub trolejbus (już nie pamiętam) i pojechaliśmy pewnego słonecznego popołudnia, aby zakosztować trochę rosyjskiego życia.

Bania mieściła się w niewielkim, niepozornym budynku. Z zewnątrz nie robiła wielkiego wrażenia. Ale wchodząc do środka przeżyłam pozytywne zaskoczenie. Wnętrze było wykończone drewnem, cały budynek  był na naszą wyłączność do czasu przybycia kolejnej grupy. Na piętrze mieliśmy do dyspozycji balkon, sprzęt grający oraz stół do bilarda.

Wcześniej tego samego dnia udaliśmy się do jednego z kaliningradzkich marketów, żeby kupić sobie witki brzozowe. Rosjanie uprzedzili nas, że lepiej tak zrobić, bo na miejscu za te kilka gałązek musielibyśmy zapłacić więcej. Jak się później okazało, nie była to najlepsza rada, ale o tym za chwilę:) Zaopatrzeniowcy marketu nie przewidzieli nagłego popytu na witki brzozowe, na półce wisiało tylko kilka sztuk, oprócz tego kilka eukaliptusowych. Nie starczyło dla wszystkich, ale dogadaliśmy się i było tak mniej więcej jedna na parę. Jeśli dobrze pamiętam jedna wiązanka kosztowała ok. 130 rubli, czyli ok. 13 złotych. Sporo jak na kilka zasuszonych gałązek.

W bani przebraliśmy się w stroje kąpielowe i włożyliśmy nasze witki do wiadra z wodą, aby zmiękły. W międzyczasie rozpalał się piec, a mu korzystaliśmy z pryszniców. Stopniowo zapełnialiśmy pomieszczenie z piecem, było nas ok. 20 osób, więc było dość ciasno i nie każdy mógł usiąść. Dlatego po chwili wypracowaliśmy system, w którym co chwilę ktoś skakał do maleńkiego baseniku, aby w tym czasie ktoś inny mógł skorzystać z sauny. Później część osób poszła też na piętro relaksować się na kanapach lub grać w bilard. 

Gdy nasze wiązanki dość już namokły, Rosjanie postanowili zaprezentować nam sposób ich użycia. Na pierwszy ogień zgłosiło się kilku ochotników, nawet dziewczyny. Niektórym okładanym gałązkami tak się spodobało, że zgłaszali się kolejny raz. W trakcie bicia opadały liście, szybko całe pomieszczenie pokryło się zieloną warstwą. Kolejni chętni do poddania się chłoście zaczęli z czasem krzyczeć. Myśleliśmy, że to z powodu zaangażowania rosyjskiego kolegi, który wczuł się w swoją rolę. Ale gdy jeden z chłopaków wstał, okazało się, że jeden bok ma w czerwonych pręgach. Drugi z nich też był poharatany, ale trochę mniej. Niestety odpadające liście spowodowały, że końcówki gałązek stały się za ostre i zaczęły zostawiać ślady na ciele, zwłaszcza te eukaliptusowe wyrządziły największe szkody. Aby nie biczować kolejnych osób, Rosjanie poszli i na miejscu kupili o wiele lepsze witki, znacznie grubsze i poręczniejsze, a w dodatku wcale nie takie drogie.

Po jakimś czasie właściciele przynieśli nam herbatę. Niestety nie z samowaru, a zwykłą z torebki. Mogliśmy uzupełnić płyny, bo sporo zdążyliśmy już odparować przez skórę. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc zrobiliśmy kilka kolejnych rundek sauna - basen, a później poszliśmy się przebrać i spakować. Muszę przyznać, że większość z nas w formie ręczników do okrycia się użyła naszych białych prześcieradeł z akademika, które doskonale sprawdziły się w tej roli. Ja swojego na przykład i tak nie używałam do spania, bo miałam swój śpiwór i brzydziłam się koców, które nam dano, mając świadomość, że pewnie od lat biegają po nich karaluchy. Miałam okazję widzieć, jak jeden przebiegał przez poduszkę koleżanki.

Wracając do bani. Wszystkim nam bardzo się tam podobało, ale nasz czas się skończył i musieliśmy wracać. Poszliśmy na przystanek, który w ogóle nie był oznakowany jako przystanek. Zapytaliśmy rosyjskich przyjaciół skąd wiadomo, kiedy przyjedzie autobus. Odpowiedzieli, że nie wiadomo:) W oczekiwaniu na nasz środek transportu śpiewaliśmy więc polskie, rosyjskie lub mieszane piosenki, ku zdziwieniu współoczekujących z nami na transport. Gdy już zaczynaliśmy powoli tracić wiarę, że w ogóle coś po nas przyjedzie, pojawił się nasz wehikuł i zadowoleni wróciliśmy do akademika.

Wizyta w rosyjskiej saunie była jedną z największych atrakcji tego wyjazdu. Jak nam opowiadali nasi gospodarze, młodzi Rosjanie często wynajmują sobie taki lokal większą grupą na cały weekend i w ten sposób przyjemnie spędzają wolny czas. Myślę, że to bardzo fajna tradycja, u nas raczej się z czymś takim nie spotkałam.

środa, 28 listopada 2012

Autostop konta 30-stopniowy mróz

W tym roku podczas ferii chciałam wybrać się z koleżanką do Białegostoku autostopem, a z Białegostoku do Rzeszowa. Pech chciał, że akurat w tym czasie były silne, 30-stopniowe mrozy. Ja chciałam odwiedzić Białystok jako kolebkę esperanta, a koleżanka planowała odwiedzić znajomych w Rzeszowie. Nigdy w tych miastach nie byłam (tylko przejazdem w Białymstoku), więc plan wydawał mi się świetny. 

Podróż zaczynałyśmy w Wałbrzychu. Stałyśmy na wylotówce do Wrocławia. Przez dłuższy czas nic się nie zatrzymywało. W końcu zatrzymał się jakiś pan i powiedział, że jedzie tylko do Świdnicy, ale może nas zabrać. Zdążyłyśmy już nieźle zmarznąć, więc wsiadłyśmy, licząc na to, że ze Świdnicy też sporo ludzi będzie jechać na Wrocław. Pan wysadził nas na stacji benzynowej przy wjeździe do Świdnicy na ulicy Zamenhofa. To nie było najlepsze miejsce do łapania stopa. Stałyśmy tam chwilę, ale ręce zaczynały nam już odmarzać, a nic się nie zatrzymywało. Udałyśmy się na pobliski przystanek i po konsultacji z miejscowymi wybrałyśmy autobus, który miał nas zawieźć na wylotówkę. Okazało się, że ta wspomniana przez miejscowych wylotowa ulica nosi nazwę Esperantystów. Uznałam to za dobry znak i stanęłyśmy w tym miejscu. 

Znowu nie miałyśmy szczęścia. Długo nic się nie zatrzymywało. Myślałyśmy, że może ktoś się wreszcie nad nami ulituje ze względu na mróz. W międzyczasie analizowałyśmy sytuację. Było już po godzinie 10, a my dalej tkwiłyśmy w Świdnicy. Do Białegostoku miałyśmy jeszcze ogromny kawał drogi, a zimą szybko robi się ciemno i trudniej wtedy coś złapać. 

Kiedy zaczynały nam już odmarzać wszystkie kończyny, postanowiłyśmy zawrócić. Na piechotę wróciłyśmy do miejsca postoju nysek. Wsiadłyśmy już do nyski, kiedy koleżanka dostała telefon z informacją, że znajomy kierowca tira właśnie wyjeżdża do Włoch i może ją zabrać. Koleżanka wiele się nie namyślając, wysiadła z nyski i pognała szukać transportu do Świebodzic, gdzie umówiła się z tym znajomym. 

Wróciłam sama do domu, uznając przewagę natury i obiecując sobie, że następnym razem podróżując na stopa wezmę pod uwagę takie czynniki jak siarczysty mróz. Koleżanka szczęśliwie dojechała do Włoch, co mogłam później podziwiać na zdjęciach.

sobota, 24 listopada 2012

Olomouc - Svatý Kopeček

Przyszedł czas na dokończenie relacji z Ołomuńca. Poza przepiękną ołomuniecką starówką, odwiedziłyśmy także Svatý Kopeček, czyli położone nieco na obrzeżach miasta sanktuarium. Można dojechać tam autobusem miejskim z dworca. Przed wejściem na teren sanktuarium znajduje się mały kamienny słupek z prośbą o zachowanie ciszy.
Świątynia jest ogromna, musiałam odejść naprawdę daleko, aby zmieściła się na zdjęciu w całości. Nad wejściem znajdują się dwa zegary, ale co ciekawe, pokazują trochę inny czas, jeden śpieszy się kilka minut w stosunku do drugiego.
Na Świętym Kopeczku żył i tworzył Jiří Wolker, czeski pisarz. Zdziwiło mnie, że żył tak krótko. Był w moim wieku, gdy zmarł. Jak się dowiedziałam później, wykończyła go gruźlica.
Obok jego domu kręcą się trzy koty (koleżanka, która już kiedyś tam była, mówiła, że też je wtedy tam widziała). Są bardzo przyjacielskie, podchodziły i ocierały się o nogi, nie bały się ludzi. Spodobał mi się zwłaszcze jeden z nich, cały rudy (zdjęcie jest niestety trochę niewyraźne).
Tuż obok domu Wolkera znajduje się punkt widokowy, z którego roztacza się przepiękny widok na całą okolicę. Jesienne liście dodają kolorów, bo akurat tego dnia pogoda była niezbyt ładna.
Gdyby pogoda była lepsza, można by pewnie było zobaczyć ze Świętego Kopeczka cały Ołomuniec. Niestety spowijająca wszystko mgła ledwo pozwalała cokolwiek dostrzec. Wydaje mi się, że widać na poniższym zdjęciu wieże katedry, ale nie mam pewności.
Opuszczając Święty Kopeczek, natknęłyśmy się na miejsce idealne dla turystów na pamiątkowe zdjęcie. Przypuszczam, że latem ustawiają się tam tłumy.
Przy ulicy, niedaleko przystanku zobaczyłyśmy pomnik na cześć armii sowieckiej z dwujęzycznym napisem. Właściwie to nic dziwnego, w Polsce też można znaleźć wiele takich pozostałości po dawnych, komunistycznych czasach. Zdziwiło mnie tylko trochę, że pod pomnikiem są dość świeże kwiaty.
Svatý Kopeček znajduje się poza centrum miasta, ale można tam bez problemu dojechać normalnym miejskim autobusem. Przebywając w Ołomuńcu, warto odwiedzić to miejsce, chociażby ze względu na cudowny widok rozpościerający się ze szczytu.

sobota, 17 listopada 2012

Ołomuniec

Spędziłam ostatnio parę ciekawych dni w miejscowości Ołomuniec (po czesku Olomouc) i postanowiłam podzielić się wrażeniami. 
W ołomunieckim rynku mieści się kolumna Trójcy Przenajświętszej, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jako symbol miasta jest na większości sprzedawanych tutaj pocztówek.
Oprócz kolumny na rynku warto zobaczyć jeszcze ratusz z zegarem oraz metalową makietę miasta. Zimą można skorzystać z lodowiska oraz napić się ponczu. Obok fontanny znajduje się także wielki metalowy żółw, na którym wszyscy turyści robią sobie pamiątkowe zdjęcia.
Jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów jest ogromna katedra, widoczna z daleka. Budzi podziw dla inżynierów, którzy w dawnych czasach bez pomocy nowoczesnych urządzeń potrafi wybudować takie perełki architektury.
Miasto jest podobnej wielkości do mojego rodzinnego, choć niewątpliwie ma o wiele ładniejszą starówkę. W centrum znajduje się mnóstwo wąskich uliczek idealnych na spacery. Gdyby nie prawie zimowa temperatura, można odnieść wrażenie, że jest się na południu Europy np. we Włoszech.
Oprócz tych oczywistych atrakcji Ołomuńca jak katedra czy kolumna warto dostrzec także coś, co nadaje miastu inny klimat.  W tym celu najlepiej spojrzeć dokładniej na zwykłe kamieniczki i różne zakamarki. Każda uliczka kryje w sobie coś dla spostrzegawczych osób.
Udało mi się odkryć koty, baloniki, Adama i Ewę, śpiącego rycerza, węża i jabłoń, rybę, czarnego psa oraz wiele innych szczegółów, niewidocznych na pierwszy rzut oka.
Ołomuniec w moich oczach jest ładnym, spokojnym miasteczkiem. Być może inaczej wygląda w lecie, kiedy jest pełno turystów. Jeśli ktoś nie lubi zgiełku, zawsze może udać się na spacer do jednego z pięknych ołomunieckich parków.
Dodatkową ciekawostką i powodem do odwiedzenia Ołomuńca może być fakt, że w tym mieście przebywał również Wolfgang Amadeusz Mozart. Wydarzenie to upamiętnia kilka poświęconych mu tablic.
Ołomuniec zachwyca architekturą, śladami historycznymi i drobnymi szczegółami, które nadają mu odpowiednią atmosferę. Uważam, że to dobre miejsce, aby odpocząć od zgiełku wielkich miast i poznać Czechy trochę bliżej.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Przed świtem będziemy:)

O tym, jak trasę do z Marianówki do Wrocławia, pokonaliśmy w 9 godzin, chociaż to tylko trochę ponad 100 km.

W weekend odwiedziłam z przyjaciółmi Kotlinę Kłodzką. Mieliśmy jeden nocleg w Marianówce. Było nas czworo, ale przed północą pojawił się znajomy moich przyjaciół, którego ja i moja koleżanka wcześniej nie znałyśmy. Wcześniej planowaliśmy iść na piechotę do Stronia Śląskiego, ale w związku z jego przybyciem zmieniliśmy trochę plany, bo mogliśmy skorzystać z jego samochodu. Miał nas odwieźć na dworzec w Kłodzku.

Po śniadaniu wyruszyliśmy z Marianówki po godzinie 10. W trakcie jazdy okazało się, że jedziemy nie do Kłodzka, ale do Stronia odwieźć naszych znajomych. Po pożegnaniu z przyjaciółmi nasz nowy znajomy zawiózł nas do Kłodzka. W trakcie rozmowy wyszło, że on też jedzie dzisiaj do Wrocławia, ale trochę później, bo musi się najpierw spakować. Wysadził nas na dworcu w Kłodzku, żebyśmy sprawdziły, o której mamy pociąg, ale zaproponował, że jeśli nam się nie śpieszy, możemy jechać do Wrocławia razem z nim. Pociąg miałyśmy za godzinę. Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy, że pojedziemy z nowym znajomym. Obiecał, że wystarczy mu godzina na spakowanie się.

Pojechaliśmy do niego, zaprosił nas do siebie, poczęstował ciastem i herbatą. Było to bardzo miłe, bo przecież dopiero co się poznaliśmy. Na jego komputerze obejrzeliśmy zdjęcia z wczorajszej wycieczki. W międzyczasie, kiedy on się pakował, my miałyśmy oglądać film, ale po pewnym czasie zorientowałyśmy się, że to nie całość, tylko urywki z filmu, co bardzo nas rozbawiło. Czas przyjemnie nam mijał, ale usłyszałyśmy pralkę. Okazało się, że musimy poczekać, aż skończy prać i nasz znajomy wywiesi pranie. Trochę nas to zaskoczyło, ale przecież same się zgodziłyśmy z nim jechać i trochę poczekać. Za chwilę przyszedł i zaprosił nas na obiad. Nie spodziewałyśmy się takiej gościnności. Naleśniki i kakao były naprawdę pyszne. Ale wyjechaliśmy z Kłodzka po godzinie 14. Gdybyśmy zdecydowały się na pociąg, prawdopodobnie byłybyśmy już we Wrocławiu albo bardzo niedaleko. Ja się nigdzie nie śpieszyłam, ale koleżanka miała jeszcze tego dnia sporo pracy przed sobą.

W końcu ruszyliśmy w upragnionym kierunku. Tym razem innym samochodem, wcześniejszą małą osobówkę zamieniliśmy na wielki dostawczak. Przez okna podziwiałyśmy piękne widoki, bo rzadko podróżujemy tą trasą. Wrocław był już coraz bliżej. Niestety ok. 15 km przed Wrocławiem okazało się, że nasz kierowca musi coś załatwić na budowie. Nie mając lepszego wyboru, pojechałyśmy razem z nim. Musieliśmy czekać na jego współpracownika, z którym się umówił. Przez ten czas zrobiło się już ciemno. Wreszcie przyjechał. Nasz znajomy załatwił, co miał załatwić i zaprosił nas na budowę, żebyśmy mogły zobaczyć, nad czym pracuje. Było to dość ciekawe, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji być na budowie, ale czas mijał, a my dalej mieliśmy spory kawał drogi do domu.

Wjechaliśmy do Wrocławia. Nasza radość nie była jednak zbyt długa, bo okazało się, że znajomy umówił się z kolegą, po zupełnie przeciwnej stronie miasta i najpierw pojedziemy go odebrać. Jakby tego było mało, nawigacja źle go naprowadziła i trafiliśmy na inną ulicę. Na szczęście nie było to daleko od miejsca docelowego. W oczekiwaniu na kolegę, nasz kierowca poczęstował nas naleśnikami zabranymi z domu. Uprzedził jednak, że mamy je zjeść, zanim pojawi się kolega. Do tej pory nie wiem, czy to było na serio, czy to tylko taki żart. W każdym razie nie zdążyłyśmy zjeść i jak tylko na horyzoncie pojawił się kolega, wszyscy jak jeden mąż schowaliśmy naleśniki, tak żeby nie widział:) Wywołało to lawinę śmiechu. Oczywiście dla kolegi znalazł się jeszcze jeden naleśnik.

Niestety w tym samochodzie z przodu mógł jechać tylko kierowca i dwóch pasażerów, co oznaczało, że dla kolegi nie było już miejsca. Na pace były różne materiały budowlane, więc jazda w takim towarzystwie nie byłaby zbyt bezpieczna. Ostatecznie ja z koleżanką jakoś się ścisnęłyśmy, aby on też mógł wsiąść. Nie było to łatwe, bo prawie siedziałam na hamulcu ręcznym i musiałam ciągle podnosić nogę, aby można było zmienić biegi. Pocieszało mnie jedynie, że mamy już do przejechania tylko kawałek po mieście.

Nasz przypadkowo poznany znajomy odstawił nas wreszcie w umówione miejsce. Po drodze mijaliśmy jeszcze uczestników marszu z okazji święta narodowego, niosących flagi oraz mnóstwo policji pilnującej porządku i bezpieczeństwa. Cieszyło mnie, że byli skupieni na czymś innym, bo gdyby zauważyli jak jedziemy, pewnie nie obeszłoby się bez mandatu. 

Niewątpliwie był to mile spędzony dzień pełen atrakcji, ale nigdy nie przypuszczałyśmy, że tak mały odcinek będziemy pokonywać aż 9 godzin! Nasz kierowca, mimo że ledwo nas znał, był bardzo miły i gościnny, ale mógł uprzedzić, że będziemy we Wrocławiu dość późno. Przecież wcale nie musiał nas odwozić, same byśmy sobie poradziły. Przyjechaliśmy około godziny 19, a pociągiem na pewno byłybyśmy o wiele wcześniej. Nie robiło mi to większej różnicy, ale koleżance trochę się śpieszyło i planowała wrócić do domu popołudniu, a nie wieczorem.

Przez moment mogłam sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś porwany. Nie miałyśmy zbyt wielkiego wpływu na to dokąd i kiedy jedziemy. Ale same się na to zdecydowałyśmy i w każdej chwili mogłyśmy zaprotestować. Nasz kierowca starał się nas informować o swoich planach, ale gdybym nie wiedziała, że to dobry przyjaciel moich znajomych, czułabym się dziwnie. Gdybym jechała autostopem, a ktoś by się tak podejrzanie zachowywał, uciekałabym stamtąd jak najszybciej. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i dotarłyśmy do celu, choć zajęło nam to tyle czasu. Na nasze pytania, kiedy będziemy we Wrocławiu, kierowca żartobliwie odpowiadał: "Przed świtem będziemy!". Rzeczywiście miał rację, zdążyliśmy przed świtem:)

środa, 7 listopada 2012

30 minut jazdy za 300 zł

Jechałam ostatnio pociągiem na Wszystkich Świętych i byłam świadkiem pewnej niezrozumiałej dla mnie sytuacji.

We Wrocławiu wsiadła do mojego wagonu jakaś młoda para, z czego ona najwyraźniej była w ciąży. Dodam jeszcze, że był to zwykły pociąg osobowy bez przedziałów, nasz był na samym końcu. Kiedy mężczyzna zauważył, że zbliża się konduktor, kazał kobiecie przygotować dokumenty. Myślałam, że po prostu mają jakieś prawo do zniżki albo coś podobnego. Kobieta przygotowała dwa dowody osobiste. Mężczyzna był zaskoczony, że kontrola rozpoczęła się od razu po odjeździe i że dotarła tak szybko na koniec pociągu.

Na widok konduktora mężczyzna przyznał się od razu, że oboje nie mają biletów. Spytał, czy mandat może być wystawiony tylko na jedną osobę. Później prosił, żeby nie wystawiał tych mandatów, bo są święta itp. Okazało się, że jechali tylko do Kątów Wrocławskich, więc przypuszczam, że za bilet nie zapłaciliby więcej niż 5 zł. Nie wiem jaką karę mają do zapłacenia, ale z ogłoszeń porozklejanych w pociągach wynika, że za jazdę bez biletu trzeba zapłacić 150 zł. Czyli w ich przypadku aż 300 zł.

Nie rozumiem postępowania tych ludzi. Po pierwsze, to na ich miejscu kupiłabym normalnie bilet, nie była to jakaś ogromna kwota. Może gdyby jeździli tą trasą codziennie i zawsze udawałoby im się przejechać na gapę, coś by zaoszczędzili, ale wątpię. Po drugie, jeśli już nie mieli tego biletu, to mężczyzna mógł powiedzieć konduktorowi, że chce u niego kupić bilet, bo nie zdążył na stacji. Zapłaciłby więcej za wydanie biletu w pociągu, ale na pewno nie 300 zł. Jeśli konduktor stwierdziłby, że to za późno i czemu wcześniej nie zgłosił, zawsze mógł powiedzieć, że żona/dziewczyna jest w zaawanasowanej ciąży i nie chciał jej zostawiać. 

Cały czas ludzie ci zachowywali się kulturalnie, spokojnie, nie używali wulgaryzmów i nie odnosili się agresywnie. Myślę, że gdyby inaczej podeszli do sprawy, konduktor poszedłby im na rękę. Sama kilka razy skorzystałam z ich dobrej woli, kiedy wystawiali mi tańsze bilety. Gdyby ten mężczyzna nie powiedział wprost, że nie mają biletów, przypuszczam, że dałoby się jakoś sytuację załagodzić. Nie wyglądali na zbyt majętnych, na pewno mają dużo wydatków w związku z ciążą i dzieckiem, dlatego zdziwiło mnie ich zachowanie. Współczułam im, ale nie bardzo wiedziałam, jak mogłabym im pomóc, skoro sami się trochę wkopali.

czwartek, 1 listopada 2012

Do Wilna przez Mińsk!:)

Wczoraj jechałam do Wilna. Jechałam, ale nie dojechałam. A wszystko dzięki polskim kolejom. 

Z dworca Warszawa Zachodnia miałam mieć wczoraj o 6:20 autobus. Już na początku października kupiłam bilety w obie strony przez internet. Ale jakoś do tej Warszawy musiałam się dostać. Sprawdziłam pociągi i nastawiłam się na pociąg o 16, którym byłabym w Warszawie ok. 23 i miałabym całą noc czekania na dworcu. Przyznaję, że w ostatniej chwili (czyli dzień przed odjazdem) postanowiłam sprawdzić jeszcze autobusy, znalazłam taki o 21, który by pasował, ale nie było już miejsc. Został mi więc jedynie pociąg, ale zdecydowałam pojechać "skrótem" przez Kraków, żeby nie koczować całą noc na warszawskim dworcu, na którym miałam już przejścia jakiś czas temu, wracając z Wilna (Krwawiący Ukrainiec w Warszawie). 

Z Wrocławia wyruszyłam pociągiem "Wyspiański" do Krakowa. Tam miałam godzinę, żeby okrążyć dworzec, bo niestety prawie wszystko o tej porze było już pozamykane (było po 23). Z Krakowa pociągiem "Monciak-Krupówki" (do Gdyni) miałam dotrzeć do Warszawy Zachodniej o 4:53. Choć było jeszcze późniejsze połączenie (byłabym wtedy ok. 6 rano w Warszawie) wybrałam ten pociąg, bo założyłam, że na pewno się spóźni. Nieszczęsna, nie przewidziałam jednak, że prawie półtorej godziny zapasu, może nie wystaczyć. Podróż mijała znośnie, przedział był pełny, ale wszyscy starali się jakoś przespać. 
W Skarżysku-Kamiennej postój zaczął się przedłużać. Staliśmy już kilkanaście minut i nikt nie wiedział dlaczego. Gdy minęło pół godziny, a my nadal nie ruszyliśmy z miejsca, część pasażerów zaczęła głośno wyrażać swoje niezadowolenie, tj. kląc ile wlezie:) Po godzinie jeden chłopak z naszego przedziału próbował dodzwonić się na infolinię kolejową, aby dowiedzieć się, co się stało, bo nikt z obsługi pociągu nie przyszedł nas poinformować. Chyba niewiele więcej się dowiedział. Czekaliśmy dalej, nie znając przyczyny opóźnienia, ani nie wiedząc ile jeszcze może to potrwać. Widzieliśmy tylko, jak mijają nas wszystkie inne pociągi, w tym towarowe. Pozwalało to przypuszczać, że problem nie leży raczej w przejezdności trasy, ale prawdopodobnie w samym pociągu. Usłyszeliśmy tylko głos naśladujący ogłoszenia nadawane przez konduktorów, że uprasza się wszystkich pasażerów, aby wysiedli i zaczęli pchać pociag:) Dodam tylko, że było już po 3 w nocy, ale jak widać niektórym dopisywał humor:) 

Po dwóch godzinach łaskawie zjawił się pan konduktor, aby poinformować nas, że nie ruszymy raczej przed godziną 7, a obok stoi pociąg do Otwocka, na który chętni mogą się przesiąść. Dotyczyło to przede wszystkim zmierzających do Warszawy, bo tym jadącym do Gdyni niewiele taka przesiadka mogła pomóc. Nie mając nic do stracenia, przesiadłam się na ten pociąg do Otwocka. Miałam jeszcze nadzieję, że zdążę na ten autobus o 6:20 do Wilna. Niestety był to zwykły osobowy, który zatrzymywał się na każdej stacji, więc okazało się, że będę w Warszawie Zachodniej dopiero po godzinie 7. W dodatku z każdą stacją wsiadało coraz więcej podróżnych, tak że przed samą Warszawą ludzie stali już w korytarzach i między siedzeniami, stłoczeni do granic możliwości. 

Na dworcu w Warszawie Zachodniej znalazłam się ok. 7:30, więc nawet miałam już komu pomachać, autobus do Wilna odjechał ponad godzinę temu. Myślałam, że może uda mi się złapać jakiś późniejszy. Pomijając fakt, że nie lubię tego dworca, ciągle kręciłam się od dworca autobusowego do kolejowego, w poszukiwaniu informacji. Kolejny autobus wg rozkładu miał być dopiero o 23. Nie miałam internetu, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma nic wcześniej. Postanowiłam zapytać na kolei, czy nie ma jakiegoś wcześniejszego pociągu i przy okazji dowiedzieć się, jak reklamować te bilety, żeby dostać zwrot pieniędzy. 
Pan z informacji kolejowej zaproponował mi pociąg o 15 do Wilna, ale przez Mińsk. Sam się zorientował po chwili, że przecież potrzebna jest białoruska wiza, więc nie mogę skorzystać z jakże interesującej oferty. Nie było żadnego normalnego pociągu do Wilna. Miałam już dość całonocnej podróży, nie chciałam czekać do 23 na kolejny autobus na Litwę, więc kupiłam bilet powrotny do Wrocławia. 

Wróciłam mniej więcej po 24 godzinach od wyruszenia, przejeżdżając przez wiele polskich miast: Katowice, Zabrze, Kraków, Kielce, Radom, Łódź, Kalisz. Niestety moja podróż nie miała żadnego celu i sensu. W związku z tym od razu po powrocie złożyłam pisemną reklamację, mam nadzieję, że oddadzą mi pieniądze za bilety. Mam też nowe postanowanie noworoczne: zawsze mieć przy sobie białoruską wizę:) A właściwie, to najlepiej mieć od razu również chińską, amerykańską, północnokoreańską, iracką, wietnamską, indyjską. Wiza do Górskiego Karabachu, Arabii Saudyjskiej, Gabonu i Demokratycznej Republiki Konga też się może przydać. Nie znasz dnia, ani godziny:) Kto wie, co może się stać w trakcie podróży.

Po tej podróży pogłębiła się moja niechęć do dworca Warszawa Zachodnia. Jedyne, co mi się spodobało, to napisy nie tylko po polsku i angielsku, ale też po rosyjsku. Pewnie tylko ze względu na Euro, ale dobrze że są.

czwartek, 25 października 2012

Katalończyk niemówiący po hiszpańsku

Sylwester 2011/2012 w Gdańsku.

Wracałam ze znajomymi pociągiem do Wrocławia, trasa dość długa. Byliśmy właśnie na imprezie esperanckiej i postanowiliśmy przeprowadzić pewien eksperyment. Jeszcze na peronie umówiliśmy się, że ja będę Litwinką, kolega będzie z Katalonii, a trzeci kolega nic nie będzie udawał, bo naprawdę jest Rosjaninem. Chcieliśmy zobaczyć, jak ludzie w przedziale zareagują na obcy język, czy domyślą się, że to esperanto i czy będą próbowali nawiązać z nami kontakt. Podstawowym założeniem było, że nie używamy angielskiego i jeśli będą mówić do nas po angielsku, udajemy, że nie rozumiemy.

Zajęliśmy przedział w grupą kilkorga młodych ludzi, prawdopodobnie już pod studiach. Cały czas rozmawialiśmy między sobą po esperancku. Na początku nie wykazywali zainteresowania, ale po jakimś czasie usłyszeliśmy, że zastanawiają się w jakim języku mówimy. Ich przypuszczenia były dość różne: od albańskiego po grecki. Zwłaszcza kiedy wyjęliśmy karty i zaczęliśmy grać w Uno (często wypowiada się wtedy nazwy kolorów i liczebniki). W pewnym momencie nie wytrzymali i postanowili nas zapytać skąd jesteśmy. Dogadywaliśmy się z nimi na migi, ewentualnie kolega próbował dogadać się z nimi po rosyjsku. Chyba nie mieli wątpliwości, że jestem Litwinką, ale trochę nieostrożnie kolega wybrał sobie kataloński, bo okazało się, że jedna z tych dziewczyn studiowała iberystykę i od razu chciała z nim porozmawiać po hiszpańsku. Kolega wybrnął z sytuacji mówiąc, że mówi tylko po katalońsku i nie zna hiszpańskiego. Nie wiem, czy taka sytuacja jest w ogóle możliwa. Przypuszczam, że nie. W każdym razie nasi współpasażerowie albo uwierzyli w naszą historię albo nie dali po sobie nic poznać, że im coś nie pasuje i nas nie zdemaskowali.

Problemy pojawiały się, gdy któreś z nas dostawało sms albo ktoś do nas dzwonił. Kiedy do kolegi zadzwoniła dziewczyna, na szczęście mógł rozmawiać z nią po esperancku, bo też uczy się języka. Kiedy zobaczyliśmy, że wzbudzamy zainteresowanie, postanowiliśmy zaprosić ich do naszej gry, którą już od jakiegoś czasu obserwowali. Kolega po rosyjsku wyjaśnił im mniej więcej zasady. Ku naszemu zaskoczeniu, po jakimś czasie ludzie ci zaczęli mówić po esperancku nazwy kolorów! Przeszło to nasze najśmielsze oczekiwania. Nie liczyłam, że uda nam się nauczyć przypadkowo spotkanych w pociągu ludzi kilku esperanckich słówek.

Nasz eksperyment zakończył się sukcesem. Oczywiście trochę czyimś kosztem, bo udawaliśmy przed nimi, że nie znamy polskiego ani angielskiego. Ale było to zupełnie nieszkodliwe. Przypuszczam zresztą, że po wpadce z katalońskim mogli się domyślić, że trochę ściemniamy. Podróż upłynęła nam bardzo miło, mogliśmy pograć w karty z zupełnie obcymi ludźmi i zainteresować ich esperantem. Mam nadzieję, że nie mają do nas żalu za to małe udawanie, przypuszczam, że na długo zapamiętają takich nietypowych współtowarzyszy z przedziału.

wtorek, 23 października 2012

Debiut radiowy w Głodówce

Ostatnio w moim mieście występował Robert Kasprzycki, co przypomniało mi o jednym z poprzednich jego koncertów.

W 2008 roku wybrałam się ze znajomymi na Muzyczną Zohylinę do schroniska "Głodówka" w Bukowinie Tatrzańskiej. Koncerty trwały 2 albo 3 dni, pamiętam, że nocowaliśmy w namiocie obok schroniska. Okazało się, że na czas Zohyliny radiowa Trójka nadaje stąd program. Można było podejrzeć, jak wygląda praca radiowców od kuchni. Mając odrobinę szczęścia, można było nawet samemu spróbować swoich sił.

Przed swoim koncertem Robert Kasprzycki udzielał wywiadu w tym radiowym namiocie. Akurat byłam ze znajomymi w pobliżu. W pewnym momencie prowadzący program powiedział, że szuka osoby, która chciałaby zapowiedzieć za chwilę w radiu piosenkę. Ja jestem zbyt nieśmiała i pewnie zaczęłabym się jąkać albo gadać jakieś głupoty. Ale moje znajome (dodam, że bliźniaczki) bez wahania się zgłosiły. 

Prowadzący zaprosił je do siebie, mogły nawet chwilę porozmawiać z panem Robertem. Zapowiedziały piosenkę "Naprawdę kocham deszcz". Chyba były to w jakiś sposób prorocze słowa, bo podczas koncertu Roberta Kasprzyckiego padał deszcz i było bardzo zimno. W pobliżu sceny było rozpalone wielkie ognisko, przy którym można było się odrobinę ogrzać i podsuszyć rzeczy, ale niewiele to pomagało. W takim momencie nie pozostawało nic innego, jak zanucić wspomnianą wcześniej piosenkę o deszczu:)

poniedziałek, 15 października 2012

Bez leków w góry (za to z lękami)

Rajd harcerski w Głuchołazach, 2008 rok. 

Moja drużyna była na trasie polsko-czeskiej. Znaczyło to, że wychodziliśmy z Głuchołaz, a później każdego dnia spaliśmy w innej czeskiej wiosce. Droga z wioski do wioski zajmowała mniej więcej cały dzień, nierzadko przez góry, po drodze mieliśmy też do wykonania różne zadania (m.in. strzelanie z wyrzutni ziemniaków czy rozkładanie namiotu z zawiązanymi oczami). Do przejścia takiej trasy może nie trzeba być komandosem, ale jakąś tam wytrzymałość i kondycję trzeba mieć. Dla harcerzy to chleb powszedni. 

Wszystko było dobrze, do pewnego momentu. Pamiętam, że wchodziliśmy chyba na jakąś górę albo z niej schodziliśmy. Byliśmy w środku lasu, gdzieś w Czechach. Nagle chłopak od nas z drużyny stwierdził, że nie najlepiej się czuje. Było widać, że rzeczywiście jest zmęczony i ma problemy z podejściem. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. My, dziewczyny, wcale nie jakoś super zaprawione, szłyśmy bez większego narzekania, mimo ciężkich plecaków i zmęczenia. Co prawda kolega był w naszej drużynie nowym nabytkiem, wcześniej nie miał nic wspólnego z harcerstwem. Chłop jak dąb - przypuszczałyśmy, że będzie śmigał po górach jak my albo i lepiej. W końcu po naszych naleganiach kolega wyjaśnił, co jest przyczyną jego niedyspozycji. Nie wziął leków! Nie pamiętam już, czy w ogóle ich ze sobą nie zabrał, czy skończył mu się zapas. Chodziło o jakieś leki na astmę lub coś podobnego. Byłam trochę w szoku, jak mógł tak lekkomyślnie postąpić, wiedząc, że zależy od tego jego zdrowie lub nawet życie. Wcześniej nawet ani słowem nie zająknął się o tym, że jest chory lub przyjmuje jakieś leki. Przecież nawet jeśli zapomniał zabrać je z domu, po polskiej stronie mógł je kupić w jakiejś aptece (jeśli były dostępne bez recepty). Gdyby znał łacińskie nazwy, od biedy może nawet w czeskiej aptece dałoby radę jakoś się dogadać, chociaż to już mogłoby być dość ryzykowne. Mógłby też poprosić którąś z nas o przypomnieniu mu o spakowaniu leków, gdyby uprzedził nas przed wyjazdem, że ich potrzebuje.

Staliśmy tak w środku czeskiego lasu, zastanawiając się co zrobić. Czujnie obserwowałyśmy kolegę, czy nam zaraz nie zejdzie. Nie miałyśmy pojęcia, co zrobić w tej sytuacji. Po naradzie z kolegą postanowiliśmy iść dalej, bo czekanie w głuszy na zbawienie nie miało większego sensu, a on twierdził, że da radę. Cały czas upewniałyśmy się, jak się czuje i czy jego stan się nie pogarsza. Na szczęście dotarliśmy na metę w komplecie, a następnie wróciliśmy razem do Polski. 

Do tej pory nie wiem, czy naprawdę ten chłopak przyjmował jakieś leki, co mu było dokładnie, ani dlaczego nie wziął ich ze sobą. Co ciekawe, był od nas kilka lat starszy, więc wydawać by się mogło, że powinien być mądrzejszy. Nam nie mieściło się w głowie, jak można udać się w góry będąc chorym bez odpowiedniego zapasu leków. Nieźle nas nastraszył. Tym razem lekkomyślność naszego kolegi nie miała poważniejszych skutków, sam ukończył rajd i nie musieliśmy wzywać pogotowia. Ale co by było, gdyby zaczął się dusić albo stracił przytomność? Albo gdybyśmy byli w jeszcze większej dziczy, gdzie nikt nie mógłby nam pomóc? Wolę nawet o tym nie myśleć. Takie sytuacje pokazują, że w górach bardzo ważna jest odpowiedzialność i rozsądek. Bez tego lepiej wybrać się na spokojny spacer po parku, zamiast świadomie narażać swoje zdrowie i życie podczas kilkudniowej wędrówki po górach.

piątek, 12 października 2012

Šakotis w Puńsku

Obóz naukowy w Puńsku, 2011 rok. 

Jedną z atrakcji tego obozu była wycieczka do miejsca, gdzie wytwarza się ciasto zwane po litewsku šakotis, a w Polsce znane jako sękacz. Mogliśmy się przyjrzeć produkcji tego słodkiego smakołyku, spożywanego na Litwie zwłaszcza w okolicy świąt Bożego Narodzenia.

Przede wszystkim, w pomieszczeniu, gdzie ciasto jest wypiekane, jest bardzo gorąco. Nie pamiętam już, jaka to była temperatura, ale nawet otwarcie okna nie pomagało. Panie tam pracujące musiały w takich warunkach spędzać wiele godzin. Zaczynały pracę już o 5 rano, żeby przygotować ciasto. Kończyły pracę późnym popołudniem. Ok. 2 godzin zajmuje samo obracanie jednego ciasta na rożnie, które jest dość męczące. Obracać należy cały czas bez przerwy w tym samym tempie, aby sękacz równomiernie się przypiekł i nie było zakalca albo spalenizny. Gdy warstwa odpowiednio się zarumieni, można wylać na nią kolejną porcję ciasta. (Zdjęcie poniżej wykonała koleżanka)
Kilku ochotników z naszej grupy miało możliwość spróbować własnoręcznie pokręcić rożnem i polewać kolejne warstwy. Nam nie szło to jednak tak szybko i sprawnie, jak paniom, które mają już wieloletnie doświadczenie. Na pożegnanie grupa otrzymała od pań kilka ciast, między innymi šakotis, skruzdėlynas (mrowisko) oraz šimtalapis (stuliściec).

Przed naszym wyjazdem wiele osób skusiło się i zamówiło u pań ciasta, aby przywieźć je do domu i poczęstować rodzinę. Po tym obozie zdecydowanie wzrosła ilość miłośników kuchni z pogranicza polsko-litewskiego:)

niedziela, 7 października 2012

Brazylijczyk ludojad

Pewna dolnośląska miejscowość, niedzielne popołudnie.

Stołowałam się dzisiaj w karczmie w tej miejscowości, w tym nie ma nic dziwnego. Usłyszałam za to dziwną historię. Właściciel lokalu (lub tylko pracownik, nie wiem) w dał się w rozmowę w jednym z klientów. Panowie najwyraźniej dość dobrze się znali. Nie przejmując się moją obecnością, szacowali, kiedy rozleci się rządząca obecnie partia (dają jej 2 lata), a następnie dowiedziałam się, że Andrzej Lepper nie popełnił samobójstwa, tylko go powiesili. Co do tej kwestii, obaj panowie byli zgodni. Różnica zdań pojawiła się przy Smoleńsku. Według właściciela, to był zamach, samolot został zestrzelony. Klient uważał natomiast, że to po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności i że nic dziwnego, że nikt nie przeżył, bo ciała były zmasakrowane. Czekałam wtedy akurat na jedzenie, a oni rozprawiali o oderwanych głowach. Powinni chyba przejść szkolenie z PR:)

Gwoździem programu była dla mnie informacja, że przez ostatni tydzień stołował się w tej knajpie Brazylijczyk. Taki prawdziwy, z Brazylii. I to w dodatku nie byle jaki Brazylijczyk, tylko ludożerca! Pan właściciel podał nawet nazwę plemienia, z którego pochodził, ale niestety nie zapamiętałam. Podobno według tego Brazylijczyka najsmaczniejsi są jezuici. Prosił nawet, żeby żona właściciela pojechała z nim do Brazylii, ale ona się nie zgodziła. Panowie kłócili się, czy te plemiona wolą jeść takie grubsze kobiety i mieć na dłużej czy może chudsze. I z jakich najlepiej ściąga się skórę.

Na szczęście wkrótce przyszli inni klienci i rozmowa się panom urwała, boję się na jakich tematach mogliby zakończyć. Jedzenie w tym miejscu nie było najgorsze, ale okoliczności towarzyszące odrobinę nie na miejscu. Jeśli jadę w góry, to raczej żeby odpocząć, a nie słuchać znowu o Smoleńsku.

piątek, 5 października 2012

Jazda z zakrwawionym kaskiem

Nie pamiętam, kiedy to było, ani gdzie dokładnie, ale wydaje mi się, że wracałam z koleżanką z Zakopanego.

Stałyśmy przy w miarę prostej drodze, idącej trochę pod górkę. Po obu stronach były dość szerokie chodniki, więc szłyśmy cały czas do przodu, odwracając się i próbując złapać stopa, gdy coś obok nas przejeżdżało. Ulica była dość ruchliwa. Słońce świeciło nam prosto w twarz.

W końcu ktoś się zatrzymał, młody chłopak. Koleżanka usiadła z przodu, a ja z tyłu obok sterty kasków. Zwyczajowo rozpoczęliśmy rozmowę kim jesteśmy, skąd jedziemy itp. Nasz kierowca podzielił się z nami informacją, że zajmuje się organizacją imprez quadowych, stąd właśnie tyle oprzyrządowania na tylnym siedzeniu. Postanowił nas też ostrzec, żebyśmy nigdy nie jeździły na quadzie bez kasku, bo może to się źle skończyć. Na dowód powiedział, że na jednym z tych kasków jest krew dziewczyny, która przewróciła się w czasie jazdy. Gdy spojrzałam na te kaski, obok których siedziałam, rzeczywiście na jednym z nich dostrzegłam trochę krwi. Na szczęście tej dziewczynie nic poważniejszego się nie stało.

Po tym wyznaniu naszego kierowcy poczułam się trochę nieswojo, bo właściwie to kto wie, co się naprawdę stało, może kogoś zamordował, a teraz stara się ukryć dowody zbrodni? Na szczęście dziwne uczucie szybko minęło. Gdyby miał coś do ukrycia, raczej by nam o tym nie mówił, wątpię, żebyśmy same tę krew zauważyły. Chłopak okazał się naprawdę sympatyczny i podwiózł nas spory kawałek. Ale była to jedna z dziwniejszych przygód, jaką miałam z autostopem.

niedziela, 30 września 2012

Nocne zwiedzanie kościoła w Czechach

Wycieczka szkolna w liceum, Zlaté Hory w Czechach.

Pewnego dnia poszliśmy na przechadzkę po okolicznych górach. Pamiętam, że zmierzchało już, a my szliśmy przez jakieś łąki i pastwiska. Musieliśmy przechodzić ponad "elektrycznymi pastuchami". Kilka nieostrożnych osób chyba nawet trochę "pokopało". Ostatecznie dotarliśmy na szczyt jakiejś góry, gdzie znajdowały się ruiny kościoła.

Było już ciemno. Nie mieliśmy latarek, bo nie byliśmy przygotowani, że zastanie nas zmrok, zresztą wątpię czy ktokolwiek z nas w ogóle spakował latarkę. Na szczęście część osób oświetlała drogę telefonami komórkowymi. Pierwszy raz chyba zdarzyło mi się wtedy być w zrujnowanym kościele. Nocą robił on dość mroczne wrażenie. Wewnątrz nie było żadnych ławek ani obrazów, jedynie gołe ściany. Na samym środku stał malutki postument, na którym leżała kartka, informująca, co to za miejsce. Poczułam się jak jakiś odkrywca tajemnic, dla którego ktoś zostawił wiadomość w umówionym miejscu.

Obok kościoła znajdował się niewielki cmentarz. Pamiętam, że chodziliśmy z tymi telefonami i przy nikłym świetle z komórki próbowaliśmy odczytać napisy wyryte na nagrobkach. Zrobiło to na mnie duże wrażenie i na długo wryło mi się w pamięć. Bardzo żałuję, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie dokładnie znajdowało się to miejsce, bo chciałabym tam wrócić. Próbowałam znaleźć w internecie jakieś informacje na ten temat i nic nie znalazłam. Może pomyliłam jakieś fakty albo pewne wydarzenia nałożyły mi się na siebie i stworzyły jedno wspomnienie. Ale jak będzie okazja, to wrócę w te okolicę i postaram się odnaleźć ten kościółek na górce z przylegającym do niego cmentarzem.

środa, 26 września 2012

Pogańskie święto pod wileńską katedrą

Wymiana studencka w Wilnie, marzec 2012. Wszystkie zdjęcia są autorstwa kolegi.

Jakoś przypadkiem dowiedzieliśmy się, że wieczorem obok wileńskiej katedry będą odbywać się pogańskie obchody jakiegoś święta. Wyleciało mi już głowy, jakie to było święto, chyba coś w związku z nadejściem wiosny, ale nie jestem pewna.
Przyszliśmy na miejsce, było już trochę ludzi. Na całym trawniku obok katedry i przed Litewskim Muzeum Narodowym były przygotowane wcześniej dziwne instalacje. Wyglądało to jak wielkie papierowe jaja dinozaurów. W innych miejscach były kręgi ułożone ze świeczek. Ponieważ robiło się już ciemno, całość tworzyła odpowiedni klimat.
W pewnym momencie zauważyliśmy, że po drugiej stronie coś się dzieje. Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy teatr ognia. Ludzi robiło się coraz więcej, nie spodziewaliśmy się takich tłumów. Chociaż z drugiej strony warto zaznaczyć, że Litwa była ostatnim państwem w Europie, które przyjęło chrześcijaństwo i elementy wierzeń pogańskich nadal są popularne w litewskiej literaturze i sztuce.
Co ciekawe, tancerze co chwilę przechodzili w inne miejsce, tworząc wcześniej szpaler z zapalonych pochodni. Po kolei odwiedzali każde z przygotowanych wielkich jajek-lampionów. Do niektórych dało się nawet wejść. W czasie tych przejść wytwarzał się drobny chaos, bo każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, aby dobrze wszystko widzieć. Jednocześnie łatwo można było zgubić swoich towarzyszy i odłączyć się od grupy. Szybkie przemieszczenie utrudniały też okoliczne drzewa i ciemności.
W innych częściach trawnika występowały ludowe zespoły, śpiewające tradycyjne pieśni litewskie. Momentami trudno było się zdecydować, na czym warto się skupić - jednocześnie odbywały się i tańce, i śpiewy. Chodziliśmy z jednego punktu do drugiego, starając się uczestniczyć we wszystkim.

Po pewnym czasie wszystko się skończyło, przynajmniej tak nam się wydawało. Ale ponieważ wcześniej ja z kolegą straciliśmy z oczu resztę naszej grupy, zostaliśmy jeszcze chwilę, aby na nich poczekać. Chyba dobrze zrobiliśmy, bo po krótkim czasie zaczął formować się pochód prowadzony przez tych tancerzy ognia z pochodniami. Nie namyślając się długo, dołączyliśmy.
Nie mieliśmy zielonego pojęcia, gdzie zmierzamy. Było już zupełnie ciemno. Minęliśmy katedrę i zaczęliśmy wspinać się pod górę. Litwini śpiewali i grali, jeśli dobrze pamiętam, ktoś wybijał rytm na bębnie. Pochodnie oświetlały nam drogę. Okazało się, że poszliśmy na Górę Trzech Krzyży.
Na szczycie odbył się jakiś rytuał, który nie do końca zrozumiałam. Na środku coś stało (wydaje mi się, że był to kociołek), ktoś coś do niego wrzucał. Staliśmy w kręgu i wszyscy śpiewali litewskie pieśni, ktoś wtaszczył na szczyt instrumenty i grał. Odbyła się też dalsza część pokazu tańca ognia. Później podążyliśmy za tancerzami na znajdującą się niżej scenę.

Z góry zeszliśmy razem, wciąż śpiewając i budząc zdziwienie przechodniów. Było to dla mnie doświadczenie zupełnie nieoczekiwane i dość dziwne, ale na pewno miało swój klimat. Zresztą przyzwyczaiłam się już do włóczenia się nocą po lesie. Tylko zwykle nie robię tego w tak licznej grupie.

piątek, 21 września 2012

Konduktor przekupiony czekoladą:)

Nie mam pojęcia, gdzie wtedy jechaliśmy, przypuszczalnie był to 2007 lub 2008 rok. Drużyną wybraliśmy się na jakiś kolejny nasz wyjazd.

Cały pociąg był przepełniony, więc postanowiliśmy zająć takie małe pomieszczenie przy końcu wagonu. Nie było tam żadnych siedzeń, ale jakoś sobie poradziliśmy. Każdy usiadł na plecaku lub na podłodze. Na którejś stacji z kolei jakiś mężczyzna chciał nadać pocztą konduktorską pewien wielki obiekt. Wyglądało to jak ogromna buda dla psa, ale możliwe, że było to coś innego. Nigdzie nie było miejsca, aby to coś upchnąć, więc ostatecznie wylądowało to w naszym niewielkim pomieszczeniu. Dzięki temu mieliśmy zabawę, bo co jakiś czas ktoś chował się do środka:)

Po pewnym czasie wyjęliśmy z plecaka czekoladę. W tym pomieszczeniu, w którym siedzieliśmy, nie było drzwi, więc siłą rzeczy każdy przechodzący z zainteresowaniem się nam przyglądał, m. in. pan konduktor. Gdy przechodził obok nas już któryś raz, postanowiliśmy poczęstować go naszą czekoladą. Pan z uśmiechem skorzystał z naszego zaproszenia.

Czas mijał, rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Niespodziewanie jedna z koleżanek przyznała się, że zawsze marzyła, żeby zagwizdać w lokomotywie. Chodzi oczywiście o ten charakterystyczny dźwięk, który sygnalizuje przejazd pociągu, a nie gwizdanie ustami:) Stwierdziliśmy, że teraz mamy wspaniałą okazję, aby spełnić to marzenie koleżanki, bo nawiązaliśmy już kontakt z konduktorem.

Gdy pan konduktor przechodził obok kolejny raz, zapytaliśmy go, czy nasza koleżanka mogłaby zagwizdać. Konduktor trochę się zdziwił, podumał, ale w końcu zgodził się, ku naszej ogromnej radości. Powiedział jednak, że teraz to nie jest możliwe, dopiero za jakiś czas.

Ostatecznie koleżanka nie zagwizdała, ale nie pamiętam już dlaczego. Chyba pan konduktor nie przyszedł po nią, a ona sama nie chciała iść się dopominać. Ale fakt pozostaje faktem, przekupiliśmy konduktora czekoladą:)

czwartek, 20 września 2012

Zimowa kąpiel w Bałtyku i Sylwester z nożownikiem na Gubałówce

Czas na historię, w której to nie ja podróżowałam, dotyczy ona moich przyjaciół z drużyny. Z różnych powodów stało się tak, że Sylwestra 2006/2007 spędzałam w domu.

Sześć osób z mojej drużyny w tym czasie rozpoczęło cykl naszych wyjazdów sylwestrowych, które w skrócie wyglądały tak, że przez długi weekend jeździliśmy po całej Polsce pociągiem na jednym bilecie turystycznym za 60 zł. Wtedy ich trasa wiodła z Wałbrzycha do Gdyni, a samego Sylwestra mieli spędzić w Zakopanem.

W Gdyni chcieli zobaczyć morze zimą. Poszli na plażę i żartowali, że fajnie by się było teraz wykąpać w Bałtyku. Nasz szalony drużynowy postanowił, że wprowadzi ten plan w życie. Pozostali przyglądali się z niedowierzaniem, kiedy zaczął zdejmować ubrania. Rozebrany podszedł do brzegu... i zmienił zdanie:) Stwierdził, że "woda jest zbyt ciepła":) Wsiedli z powrotem w pociąg i pojechali do Zakopanego.

W noc sylwestrową usłyszałam w telewizji, że na Gubałówce 6 osób zostało ranionych nożem. Od razu przypomniało mi się, że moi znajomi pojechali właśnie w szóstkę i jest duże prawdopodobieństwo, że przebywają właśnie na Gubałówce. W panice zaczęłam szukać więcej informacji w internecie. Pewne szczegóły wskazywały, że to jednak nie oni. Na wszelki wypadek skontaktowałam się z nimi, aby się upewnić. Na szczęście byli cali i zdrowi.

Jak się później okazało, nie tylko ja się tej nocy o nich martwiłam. Przez pół nocy oprócz życzeń odbierali telefony i wiadomości z pytaniami, czy przypadkiem to nie oni padli ofiarą tego nożownika.

wtorek, 18 września 2012

Stary Książ

Aby wypróbować nowy aparat wybrałam się wczoraj po obiedzie na samotny spacer do Starego Książa. Poszłam ze Szczawienka czerwonym szlakiem. Pogoda była ładna, ludzi na trasie mało.
Długi czas myślano, że są to sztucznie stworzone romantyczne ruiny, ale obecnie uważa się, że powstały one na miejscu prawdziwego średniowiecznego zamku.
Okoliczni mieszkańcy lubią odwiedzać to miejsce pieszo i na rowerach. Młodzież często urządza tam latem ogniska. Wprawdzie jest już wrzesień i wakacje się skończyły, ale przypuszczałam, że spotkam na zamku jakichś ludzi. Trafiłam akurat na moment, w którym nie było nikogo i mogłam swobodnie porobić zdjęcia.
Ciekawa jestem, jak wygląda Stary Książ nocą, zawsze widziałam go w dzień. Przypuszczam, że to miejsce musi wyglądać bardzo nastrojowo, może nawet odrobinę strasznie. Może kiedyś wybiorę się tam po zachodzie słońca, aby to sprawdzić.
Z punktu widokowego na Starym Książu widać Zamek Książ, do którego można później dojść Szlakiem Ułanów Legii Nadwiślańskiej. W jednej z poprzednich notek pisałam o tym, że pewien Koreańczyk z Wilna słyszał o Książu, więc gdy byłam już tak blisko, postanowiłam podejść też na zamek.
Po mostkach, które nie zawsze były w najlepszym stanie, dotarłam do Książa, mając nadzieję zrobić ładne zdjęcia przy zachodzącym słońcu. Niestety akumulator w aparacie miał na ten temat inne zdanie i po chwili odmówił współpracy, zanim udało mi się zrobić jakieś sensowne zdjęcie.
Bogactwem turystycznym Dolnego Śląska są liczne zamki i pałace. Jeśli ktoś jeszcze nie widział Zamku Książ lub Starego Książa, warto odwiedzić Wałbrzych i to nadrobić. Z Podzamcza jest to około pół godziny piechotą.

poniedziałek, 17 września 2012

Orientalna muzyka pod Ślężą

W marcu byłam ze znajomymi z klubu esperanckiego na Ślęży. Pogoda była ładna, powietrze rześkie, akurat w sam raz do chodzenia po górach. 

Do Sobótki dojechaliśmy nyską. Miałam ze sobą mapę, ale kolega twierdził, że zna drogę, bo był tam kiedyś i on nas poprowadzi. Stwierdziłam, że trasa nie jest skomplikowana, więc jakbyśmy nie poszli i tak gdzieś dojdziemy. Na szczyt dotarliśmy bez problemów, wypiliśmy herbatę w schronisku. Przy zejściu popełniłam błąd, bo zaufałam koledze, który stwierdził, że tą drogą (chyba był to niebieski szlak) wrócimy do Sobótki i na pewno zdążę dojechać do pracy. Z góry zeszliśmy, ale wylądowaliśmy po przeciwnej stronie Ślęży. Chyba było to Przełęcz Tąpadła. Raczej nie było szans, żebyśmy zdążyli na piechotę dojść na nyskę z Sobótki, którą mogłabym wrócić do pracy do Wrocławia.

Z braku innego wyjścia postanowiłam, że spróbuję złapać stopa. Inni, nie mając lepszych pomysłów, postanowili zrobić to samo. Była nas czwórka, więc podzieliliśmy się na pary. Ruch samochodowy nie był zbyt duży, ale nie traciliśmy nadziei. Ja z kolegą szłam bardziej z przodu, bo bardziej mi się śpieszyło, a druga para szła za nami. Kilka samochodów nas minęło. Ale wreszcie jeden się zatrzymał. Kierowca powiedział, że może zabrać 2, max. 3 osoby. Powiedzieliśmy, że jesteśmy znajomymi i bardzo by nam zależało, by wrócić razem. Ku naszemu zdziwieniu pan zgodził się zabrać nas wszystkich (wcześniej nie chciał, bo jak sam przyznał, nigdy nie jechało tym samochodem więcej niż 4 osoby i chociaż miał miejsce, bał się przekroczyć tę granicę:)) do Wrocławia.

Pan kierowca był bardzo miły, w trasie rozmawialiśmy o różnych rzeczach, zaciekawił go nasz skład osobowy, to czym się zajmujemy i jak się poznaliśmy. My za to zwróciliśmy uwagę na muzykę, jakiej słuchał w samochodzie. Były to jakieś zdecydowanie wschodnie, azjatyckie dźwięki oraz śpiew w nieznanym języku. Zapytaliśmy, co to za muzyka. Okazało się, że ten pan mieszkał kilka lat w Iraku, a obecnie wykłada na jakiejś wyższej uczelni.

Do pracy na szczęście zdążyłam, a autostop to jedna z najlepszych metod, by poznać ciekawych ludzi.

sobota, 15 września 2012

Krokiety w Kielcach

Miałam dzisiaj na obiad krokiety i przypomniały mi się inne sławne krokiety, które trafiły nawet do "Gazety Wyborczej", jeśli dobrze pamiętam. 

Zlot harcerski w Kielcach w 2007 roku. Obiady mieliśmy zapewnione przez firmę cateringową. Jednego dnia podano nam krokiety prawdopodobnie z kapustą i grzybami. U mnie w domu nigdy nikt tego nie robił na obiad, więc zjadłam swoją porcję, nie zauważając nic szczególnego. Nie zasmakowały mi jakoś bardzo, ale dało się zjeść. Okazało się, że byłam jedną z nielicznych, która dokonała tego wyczynu. Większość uczestników zlotu wyrzuciła swoje porcje, uznając je za niejadalne i oskarżając firmę, że chciała ich otruć. Chodziło o smak i zapach tego, co nam dostarczono. Część drużyn poszła na pizzę, część zjadała swoje zapasy.

Sam zlot był naprawdę ciekawy, to była moja pierwsza tak duża impreza harcerska (ok. 7 tys. uczestników plus goście). Ale i tak nic nie przebiło krokietów. Później na zlocie powstała zabawa "Kto nie skacze, chce krokieta" oraz inne zabawne powiedzonka. W moim dalszym harcerskim życiu kilka razy byłam świadkiem, jak nowo poznający się harcerze dowiadywali się, że oboje byli w Kielcach i pierwsze pytanie brzmiało: "Ile krokietów zjadłaś/łeś?":) Rekordziści oprócz swojej porcji liczącej 2 sztuki zjedli też po kilka porcji odstąpionych przez innych.

Od tamtej pory jeszcze bardziej nie ufam jedzeniu z nieznanych źródeł,. Wcześniej myślałam, że najgroźniejsze jest mięso. Catering w Kielcach przekonał mnie jednak, że nawet zwykła kapusta może być groźna:)

piątek, 14 września 2012

Esperanckie urodziny w Wilnie

Dzisiaj o jednej z najbardziej zakręconych historii, w jakich brałam udział. 

W marcu byłam z grupą znajomych na wymianie studenckiej w Wilnie. Tak się złożyło, że razem z kolegą byliśmy tam jednocześnie jako członkowie klubu esperanckiego i postanowiliśmy spotkać się z litewskimi esperantystami. Pierwsze spotkanie odbyło się w restauracji, było bardzo miło. Dowiedzieliśmy się, że za kilka dni planowane jest inne spotkanie u esperanckiej rodziny. Ja bym raczej na to nie wpadła, bo czułabym się dziwnie, ale kolega zapytał, czy też moglibyśmy przyjść. Zostaliśmy zaproszeni, myśląc, że po prostu posiedzimy przy herbacie i porozmawiamy. 

W wyznaczony dzień zjawiliśmy się pod wskazanym adresem. Nie chcieliśmy przychodzić z pustymi rękami, ale nie wiedzieliśmy, co kupić, bo nie mieliśmy pojęcia, co to za rodzina. Pomyślałam, że kupimy cukierki, większość lubi słodycze i będzie co przegryzać do herbaty. 

Ogromnym zaskoczeniem było dla nas, że drzwi otworzył nam Koreańczyk. Spodziewaliśmy się, że będzie to zwykła litewska rodzina. Okazało się, że to litewsko-koreańskie małżeństwo z dwójką dzieci. Na dodatek pan domu obchodził właśnie okrągłe pięćdziesiąte urodziny! Rozumiem, że nikt nam nie wspomniał, że będziemy w tak egzotycznym domu, ale mogli nas chociaż uprzedzić, że to będzie bardzo ważne święto dla tych ludzi. Poczułam się bardzo dziwnie, trochę jak intruz, bo zwykle takie uroczystości są zarezerwowane dla rodziny i najbliższych przyjaciół, a my byliśmy dla nich obcymi ludźmi. Zupełnie nie byliśmy przygotowani na przyjęcie urodzinowe. 

Co ciekawe, gdy wspomniałam gospodarzowi, że jestem z Wałbrzycha, od razu powiedział Książ i pokazał mi zdjęcia zamku na swoim koreańskim komputerze. Byłam w szoku, że człowiek z tak daleka wie tak dużo o Polsce. Okazało się, że przez jakiś czas mieszkał chyba w Krakowie. 

Przyjęcie było bardzo ciekawe, rozmawialiśmy na różne tematy. Później śpiewaliśmy piosenki w różnych językach: esperanckim, litewskim, polskim i koreańskim. Niestety w tym ostatnim przypadku solenizant musiał śpiewać solo, bo nikt więcej koreańskiego nie znał, żona trochę starała się pomóc. Następnie układaliśmy tekst piosenki, na mające odbyć się wkrótce spotkanie. 

Dzisiaj wspominam ten wieczór bardzo miło, ale wtedy, gdy usłyszałam, że to pięćdzisiąte urodziny, a my się trochę wprosiliśmy, czułam się dziwnie i chciałam jak najszybciej stamtąd uciekać. Na szczęście nikt nie dał nam odczuć, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi, a pewnie już nigdy więcej nie będę miała okazji świętować po esperancku urodzin Koreańczyka w Wilnie z Litwinami i Rosjaninem.

czwartek, 13 września 2012

U źródła Sanu

Nie wiem jak inni, ale ja źródło rzeki zawsze wyobrażałam sobie, jako taką małą fontannę gdzieś w górach i potoki wody spływające raźno w dół. Z wodą niekoniecznie wzlatującą pod niebiosa, ale ogólnie żywą i ruchliwą.

Bieszczady, 2006 rok. Na mapie zobaczyliśmy, że znajdujemy się w pobliżu źródła Sanu. Aby tam dotrzeć, musieliśmy nadłożyć sporo drogi, ale któż nie chciałby zobaczyć, jak zaczyna się jedna z większych polskich rzek? Zdecydowaliśmy, że warto poświęcić trochę czasu na odnalezienie tego miejsca. Dodam, że teren nie należał do najłatwiejszych, bo było po ulewnych deszczach i wszędzie było błoto. Momentami można było wpaść w nie po kolana, a takie do kostek było właściwie wszędzie, obojętnie czy na szlaku czy poza. Przedzieraliśmy się przez haszcze, niejednokrotnie kalecząc nogi o krzaki malin lub innych kolczastych roślin. Po kilku godzinach wędrówki w upale mapa wskazywała, że jesteśmy już we właściwym punkcie. Ale jakoś trudno było nam w to uwierzyć.

Przed nami była wielka kałuża, z której wprawdzie coś wypływało, ale widok ten zupełnie nie współgrał z naszymi wcześniejszymi wyobrażeniami. Dookoła pełno było komarów i wszelkiego innego robactwa, a w wodzie pełno liści i gałęzi. Liczyliśmy, że będziemy mogli napić się wody prosto ze źródła, ale to, co zobaczyliśmy, skutecznie nas odstraszyło od tego zamiaru. Bajorko było w środku lasu, oprócz nas nie było tam żadnych innych ludzi i nie było nawet żadnej tabliczki informującej, że to rzeczywiście źródło Sanu. Ogromnie zawiedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, żałując naszej decyzji.

Teraz z ciekawości wpisałam w internet źródło Sanu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście ta kałuża, którą zobaczyliśmy, była początkiem tej rzeki. Wikipedia oraz inne artykuły twierdzą, że prawdziwe źródło znajduje się po stronie ukraińskiej, w Polsce swój początek mają tylko dopływy. To pocieszająca informacja, możemy dalej mieć przed oczami upiększony i nierzeczywisty widok górskiego źródełka z krystalicznie czystą wodą.

środa, 12 września 2012

1,5 litra w 45 minut

Podzięlę się tak na świeżo krótką refleksją i jednocześnie przestrogą.

Jechałam dzisiaj pociągiem. Usiadłam przy oknie i obok na siedzeniu położyłam taką zwykłą siatkę z Biedry, w której miałam swoje rzeczy. W pewnym momencie przez przedział przetoczył się pan żul w stanie mocno wskazującym na spożycie. Poszedł, więc wróciłam do podziwiania widoku za oknem. Niestety pan żul po dłuższej chwili powrócił i dostrzegł moją jakże cenną jednorazówkę z Biedronki. Rzucił się do niej z łapami, ale widząc mój niemy prostest połączony z niedowierzaniem, podniósł ręce do góry w geście "ja mam rączki tutaj" i poszedł sobie dalej. Zwykle gdy mam cenne rzeczy w torbie zawsze trzymam je od wewnętrznej strony, ale tym razem myślałam, że na zwykłą siatkę nikt się nie połasi. Ludzie nigdy nie skończą mnie zadziwiać.

Jeśli chodzi o zadziwianie, to w drodze powrotnej byłam pod wrażeniem tempa, jakie narzucił sobie pewien pan, który usiadł naprzeciw mnie. Nie wyglądał żulowato, ale wyciągnał jedno piwko i zaczął sobie popijać. Nie lubię jak ktoś pije alkohol w pociągu, ale stwierdziłam, że nie będę się przesiadać. Za chwilę pan wyciągnął drugie piwko. Myślałam, że to już koniec jego zapasów, ale byłam w błędzie, bo po chwili usłyszałam dźwięk otwierania trzeciej puszki. Towarzysz podróży zagryzł to wszystko małą paczką czipsów między drugim a trzecim browarkiem. Dodam jeszcze tylko, że jechał tylko mniej więcej połowę mojej trasy, czyli cała akcja nie mogła trwać dłużej niż jakieś 45 minut, max. godzinę. Pełen podziw, ja nawet w czasie największych upałów rzadko kiedy jestem w stanie wypić prawie na raz więcej niż pół litra, a pan spokojnie wlał w siebie 1,5 litra.

Na dobranoc powtórzę jeszcze raz dla utrwalenia - torby i plecaki w pociągu zawsze! lepiej kłaść po wewnętrznej stronie, bo nie wiadomo kto może się skusić na nasz drogocenny bagaż.

wtorek, 11 września 2012

Pani etażowa i Tadżycy za oknami

Dzisiaj o ciekawostkach z działalności rosyjskiego akademika. Zastrzegam od razu, że nie mam doświadczeń z polskimi akademikami, byłam tylko raz w Nysie w odwiedzinach.

Podobało mi się, że cisza nocna była od godziny 12, więc można było wracać przed północą. Chociaż nawet kiedy wracaliśmy o wiele wcześniej, dość często krzywo na nas patrzono. Na późniejszej ciszy nocnej zalety kaliningradzkiego akademika jak dla mnie się kończą:) Chociaż z drugiej strony miało to wszystko jakiś swój egzotyczny urok:) Wyremontowane części budynku wyglądały w miarę normalnie:

Pierwsze, co nas zaskoczyło, to na wstępie poinformowano nas, że prysznice są w remoncie i obowiązuje następujący grafik: dziewczyny myją się w dni parzyste, a faceci w nieparzyste. Co ciekawe taki podział obowiązywał nawet w dniach 31 sierpnia i 1 września, czyli według władz akademika dziewczyny miały się nie myć 2 dni pod rząd. Niestety nie stosowaliśmy się do zarządzenia i przemykaliśmy się do pryszniców w nie swoje dni. Inna sprawa dotycząca prysznica - brak zasłonek, więc było dość integracyjnie:) Pomijam już ogólny brud, grzyb, niedziałający prysznic itp. Dobrze, że w ogóle ciepła woda była:)

Jeśli chodzi o toalety - na naszym piętrze były świeżo po remoncie i wyglądały naprawdę ładnie. Przez pierwszy dzień w żeńskiej nie było wody w umywalkach, więc musiałyśmy chodzić do męskiej. Zaskoczeniem były kabiny, bo wszyscy spodziewali się normalnych nowych muszli itp., a środku zastaliśmy nową, ale ubikację kucaną:)

Kolejna sprawa to nielogiczne według mnie rozplanowanie pokoi. Nasz żeński 4-osobowy pokój był o połowę mniejszy niż pokój, w którym mieszkało 3 chłopaków. Moim zdaniem sensowniej byłoby zrobić odwrotnie, ale widocznie jeszcze nikt na to nie wpadł. Pomijam fakt, że łóżka wyglądały jak więzienne prycze:)

Najgorsze ze wszystkiego były jednak karaluchy, które biegały w naszym pokoju. U chłopaków podobno nic nie biegało, chociaż mieli w pokoju stertę śmieci. Nie wiem czy naprawdę tak było, czy może oni po prostu byli mniej wrażliwi i nawet ich nie zauważali. W naszym pokoju poległy 4 osobniki, w tym jeden, który maszerował sobie po poduszce koleżanki. Blee!

Ogólnie akademik cały był w remoncie, wszystkie piętra oprócz naszego były zawalone różnego rodzaju materiałami budowlanymi. Na korytarzu stały nowe muszle klozetowe. Za oknami były rusztowania. Z tym wiąże się ciekawa historia, bo pani etażowa (tak nazywaliśmy kobiety, które miały dyżur na piętrze) pierwszego dnia ostrzegła nas, żeby nie zostawiać otwartych okien, bo po tych rusztowaniach lubią sobie wchodzić do pokojów pracujący na nich Tadżycy. Na szczęście ani razu nie odwiedzili nas niechciani goście, bo pamiętałyśmy o zamykaniu okna przed wyjściem. Tak wyglądał nasz widok z okna na korytarzu:
Aby dopełnić obrazu całości dodam, że przed akademikiem stał czołg (byłby widoczny na zdjęciu powyżej, gdyby nie drzewo po lewej). Wychodząc z budynku od razu miało się go przed oczami. Jednego dnia okazało się, że nie możemy wrócić dotychczasowym wejściem ze względu na remont, weszliśmy więc tylnymi drzwiami. Kolejnego dnia wchodzić można było już od strony czołgu, ale drzwi były przesunięte o pół metra, a tam gdzie były jeszcze wczoraj, znajdowała się nowa ściana.

W ciągu pięciu dni mieliśmy tyle atrakcji, że nie można było się nudzić:) Mieszkałam kilka razy w wileńskim akademiku, teoretycznie też były Związek Radziecki, ale tam wszystko było podobnie jak w Polsce. Panie na portierni były przyjaźnie nastawione, a panie sprzątające zawsze bardzo miłe i próbowały z nami rozmawiać po rosyjsku.

Trochę współczuję rosyjskim studentom, bo podobno ten akademik, w którym mieszkaliśmy był najlepszym ze wszystkich w Kaliningradzie, a nasze piętro było przeznaczone specjalnie dla cudzoziemców. Martwię się w takim razie, jak wyglądają piętra dla rosyjskich studentów i jak oni wytrzymują w takim miejscu cały rok. My na szczęście po 5 dniach mogliśmy wrócić do swoich mieszkań.

poniedziałek, 10 września 2012

Tanki w kaliningradzkim parku

W środku lata białą nocą w mieście Leningradzie
Podczas tańców w miejskim parku stałaś przy estradzie
Gdy mieliśmy trochę czasu wieczorem, postanowiliśmy wybrać się do pobliskiego parku. Szukając wolnego miejsca dla naszej grupy, przeszliśmy obok dwóch chłopaków grających na gitarze i śpiewających. Początkowo ich minęliśmy, ale kiedy nie znaleźliśmy lepszego miejsca, po demokratycznym głosowaniu wróciliśmy na ławkę obok nich, nie nawiązując żadnego kontaktu. 

Do dwóch chłopaków stopniowo dołączali kolejni ludzie, po jakimś czasie zebrała się spora grupa. Usłyszeliśmy, że śpiewają jakąś piosenkę urodzinową i składają komuś życzenia. My dalej bawiliśmy się we własnym gronie. W pewnym momencie na skamiejce obok zaczęli śpiewać dość żywiołowo pewną piosenkę o czołgach, tak że zwrócili na siebie naszą uwagę, a po piosence odruchowo zaczęliśmy im bić brawo. 

Jeden z chłopaków - Denis - podszedł i zapytał skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Polski, był bardzo przyjaźnie nastawiony. Chciał rozmawiać z nami po niemiecku, chociaż mówiliśmy mu, że na pewno lepiej zrozumiemy się po rosyjsku niż po niemiecku. Mimo to on uparcie próbował z nami szprechać:) Dopiero po pewnym czasie przekonał się, że jak mówi po rosyjsku, to też go rozumiemy:)

Podał nam tytuł piosenki i powiedział, że to ich piosenka, zespół nazywa się "Волк Отвлекун" i mają nawet klip na Youtube. Powiedział też, że zebrali się tu, bo świętują właśnie urodziny kolegi. Gdy my to usłyszeliśmy, zaśpiewaliśmy oczywiście tradycyjne polskie "100 lat!" i nie tylko:) Później śpiewaliśmy razem piosenki rosyjskiego zespołu "Leningrad" w polskich tłumaczeniach oraz "Katiuszę" po rosyjsku.
Выходила на берег Катюша,
На высокий, берег на крутой
Denis podał nam do siebie kontakt, oferował nawet, że może oprowadzić nas po Kaliningradzie i pokazać nam, co warto zobaczyć w mieście. Gdy musieliśmy już wracać do akademika, wszyscy zaśpiewali dla nas na pożegnanie jeszcze raz "Tanki", a Denis z kolegą odprowadził nas pod same drzwi. Byliśmy tak pozytywnie zaskoczeni, że chcieliśmy później jeszcze się spotkać, ale niestety program naszej wymiany był tak napięty, że nie mieliśmy już czasu. Znaleźliśmy za to tę piosenkę, która się nam tak spodobała, chociaż przyznam, że wykonanie na żywo zrobiło na nas lepsze wrażenie:)


I dzięki wyjaśnieniu Denisa okazało się, że piosenka jest o grze komputerowej, czego sami wcześniej nie zauważyliśmy z naszym kulejącym rosyjskim:)