wtorek, 29 października 2013

Niemiecka panna młoda

Jakiś czas temu znajomi zaproponowali wspólny wyjazd do Niemiec na zdjęcia jakiegoś interesującego opuszczonego budynku. Lubię nietypowe miejsca, bez natłoku turystów, nigdy nie byłam w Niemczech na dłużej niż parę godzin przy granicy, więc się zgodziłam.

Spakowałam niezbędne rzeczy, w tym śpiwór, bo plan zakładał, że być może przyjdzie nam nocować w tych ruinach. Było jeszcze lato, więc pomysł nie wydawał się zły, miałam tylko wątpliwości co do kwestii bezpieczeństwa. Nie wiadomo, kto się może w takim miejscu kręcić, nie chciałabym dostać w łeb we śnie. Zostało już kilkanaście minut do pociągu, którym miałam dojechać do Wrocławia, a stamtąd już razem mieliśmy jechać samochodem do Niemiec. Chciałam już wyłączyć komputer, ale w ostatniej chwili znajomy napisał, że jeden z uczestników wyprawy się wykruszył. Mielibyśmy więc jechać tylko ja, on i jakaś jego znajoma.

Cały pomysł od początku wydawał mi się dość wariacki, ale robiłam w życiu już różne wariackie rzeczy, zdążyłam się przyzwyczaić. Chociaż propozycja wyjazdu do Niemiec kojarzyła mi się trochę z handem żywym towarem, miałam nadzieję, że nie skończę w burdelu albo bez nerek. W końcu miałam jechać ze znajomymi, którzy naprawdę zajmują się fotografią. Poza tym jeśli to miałaby być tylko przynęta, wybraliby raczej coś innego niż opuszczone ruiny:) Miało jechać dwóch facetów, z czego jednego znałam krócej, ale wcześniej byliśmy na podobnej wyprawie i sprawiał wrażenie odpowiedzialnego. Kiedy zrezygnował, nie miałam nawet czasu do namysłu, bo zaraz miałam pociąg. Odpuściłam sobie ten wyjazd, bo od początku był dość dziwny, trochę ryzyka od czasu do czasu jestem w stanie znieść, ale nie lubię misji samobójczych. Trochę żałowałam, bo prawdopodobnie nigdy tam sama nie pojadę.

Żal szybko jednak minął, gdy od koleżanki dowiedziałam się przypadkiem, jaki plan mieli ci moi znajomi. Otóż wymyślili sobie oni, że zrobią w tych ruinach sesję z modelką w sukni ślubnej. Mieli modelkę, mieli suknię, ale w ostatniej chwili dziewczyna się wycofała. Wpadli więc na genialny pomysł, że mnie ubiorą w tę suknię. Prawdopodobnie i tak bym się w nią nie zmieściła, ale rozłożyła mnie na łopatki sama idea wystrojenia mnie w takie coś. Tym bardziej, że nie jestem specjalnie fotogeniczna i jeśli mogę, unikam zdjęć. A tu pewnie musiałabym pozować parę godzin, wkurzając siebie i wszystkich dookoła.

W ten oto sposób niewiele brakowało, a zostałabym panną młodą w jakichś niemieckich ruinach.

sobota, 26 października 2013

Łyżki po prababci

Od jakiegoś czasu trochę już mi się przejadło wybieranie, dodawanie i opisywanie zdjęć. Zwłaszcza to ostatnie, gdy nic mądrego nie przychodzi do głowy, powtarza się ciągle to samo albo pisze jakieś bzdury. Dlatego dzisiaj dla odmiany historia bez zdjęć, jakich bywało już tu wiele. Zdjęcia nie zając, nie uciekną:) Kiedyś jeszcze przyjdzie na nie pora.

Podczas wymiany w Petersburgu, jeden z uczestników zaprosił nas do siebie do domu na obiad. Byłam tym dość zaskoczona, bo wynikło to nagle i niespodziewanie, a przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam wcześniej. Stwierdziliśmy, że nie możemy odmówić i udaliśmy się metrem pod wskazany adres. Na ulicy czekał na nas Walerij. W tym miejscu może krótko go przedstawię. Jest bardzo miły i mądry, chociaż czasem sprawia wrażenie, jakby trochę nie ogarniał:) I ciekawostka - jest leworęczny tak jak ja:) Nie spodziewałam się wiele po tym obiedzie, myślałam, że skończy się raczej na herbacie i ciastkach, które kupiliśmy w sklepie po drodze.

Walerij zaprowadził nas do jednego z wielkich bloków z płyty, sama mieszkam w podobnym. Usiedliśmy przy dużym stole, który zajmował prawie całą niewielką kuchnię. Okazało się, że Walera przygotował dla nas prawdziwą ucztę. Na obiad był kotlet po kijowsku (w Petersburgu mówią na to kotlet po moskiewsku podobno). Ale na tym nie koniec. Na deser było ciasto z malinami (albo truskawkami, już nie pamiętam) w galaretce. A do tego ciasta gospodarz podał nam złocone łyżki. Walerij powiedział, że są po babci babci albo coś podobnego, ale na początku nie zrozumieliśmy. W dalszej rozmowie wyszło, że te łyżki są bardzo stare, on tej prababci czy nawet praprababci nie znał, wędrują one tak z pokolenia na pokolenie przekazywane jako rodzinna pamiątka. Co prawda mi osobiście bardzo niewygodnie się nią jadło (jakiś dziwny kształt miała, nie mogłam jej sobie dobrze ułożyć w dłoni), ale byłam pod wrażeniem, że dla prawie obcych ludzi wykłada na stół tak cenne rzeczy. Podobnie było zresztą z filiżankami, ich historii nie poznałam, ale też były bardzo ładne.

Wyszliśmy najedzeni po uszy, Walerij ugościł nas naprawdę po królewsku. Na pożegnanie podarował też każdemu z nas starą monetę z Leninem. Wszelkim uczulonym na komunistyczne symbole od razu wyjaśniam, że on po prostu zbiera monety i stwierdził pewnie, że ciekawsze dla nas będą te starsze, bo obecne ruble i tak przecież musieliśmy wymienić. Nie miało to nic wspólnego z propagandą.

Podsumowując, to było dla nas bardzo ciekawe doświadczenie. Gościliśmy w prawdziwym domu zwykłego mieszkańca petersburskiego blokowiska. To co innego niż hostel czy akademik. Mogliśmy też zjeść pyszny obiad. Wprawdzie kotlety przygotowała mama Walery, ale i tak bardzo się postarał. Przy stole dowiedzieliśmy się też wielu ciekawych rzeczy, to chyba właśnie wtedy usłyszałam, że w Newie normalnie łowią ryby i je jedzą. Tak na pierwszy rzut oka niewiele różnią się nasze obyczaje. Zaskoczył mnie trochę stół, który zajmował całą kuchnię, ja w kuchni w ogóle nie mam stołu, bo nie ma na to miejsca, jemy w dużym pokoju. No i te łyżki po prababci to też był trochę szok, bo ja nie mam w domu nic takiego. Może było coś jeszcze, ale już mi umknęło. Po obiedzie u Walerija spóźniliśmy się trochę na następny punkt programu naszego pobytu w Petersburgu, ale było warto:) W końcu nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek jakiś petersbużanin zaprosi nas do siebie do domu.

środa, 23 października 2013

Ciekawostki Petersburga

Zostało mi jeszcze trochę zdjęć, m.in. z metra czy Peterhofu, ale dzisiaj przejdę do mojego ulubionego, tradycyjnego już działu, czyli ciekawostek.

Na ulicach Petersburga stoją automaty z... parasolkami! Zaskoczył kogoś deszcz? Zepsuł się parasol? Nie ma problemu, wystarczy podejść do automatu 100, 200 albo 300 rubli (odpowiednio: 10, 20 i 30 zł) kupić to, czego nam potrzeba.
Wspominałam już kiedyś być może, w tych najbardziej turystycznych miejscach typu Ermitaż czy Peterhof można sobie zrobić zdjęcia z damami i kawalerami w historycznych strojach. Okazuje się, że nie tylko z damami i kawalerami można się sfotografować.
Prócz dzikiego ptactwa w stylu orlim czy sokolim (czy cokolwiek za gatunek to był), do fotek dzielnie pozowała również sowa.
A nawet dwie.
Tu mała uwaga techniczna. Zwykle staram się dodawać zdjęcia bez ludzi, ale przy tych zwierzętach był taki tłok, a moja grupa tak się śpieszyła, że nie bardzo dało się wyłapać moment bez ludzi. A nie skończyło się na ptactwie, bo była też małpka w kurtce zimowej.
Niedaleko naszego hostelu znajdowała się dziwna knajpa.
Nie byłam wewnątrz, może w środku wygląda normalnie. Ale te dwa sfinksopodobne posągi przy wejściu wyglądają strasznie. Ciała mają królicze, ale twarze ludzkie, do tego obroże na szyi.
Jeśli ktoś jest fanem komunistycznych pamiątek, w Petersburgu na pewno będzie miał co robić. Może odwiedzić słynny krążownik Aurora.
Może też zrobić sobie zdjęcie na placu Lenina lub pod jednym z kilku jego pomników.
Bywają też mniej rzucające się w oczy symbole dawnego ustroju.
Na szczęście w Petersburgu nie tylko takie ciekawostki można zobaczyć. Koło Twierdzy Pietropawłowskiej leży np. wielki rozpłaszczony królik albo zając, który wygląda, jakby tulił ziemię.
Na terenie twierdzy znajduje się też pomnik człowieka z nieproporcjonalnie małą głową w stosunku do reszty tułowia, nie miałam jednak czasu, aby podejść bliżej i dowiedzieć się, kto zacz, bo byliśmy już wtedy mocno spóźnieni.
Kolejne zaskoczenie to okręt Latający Holender. Z zewnątrz niby nic dziwnego, statek jak statek.
Ale po przyjrzeniu się bliżej (oczywiście na żywo, a nie na moim zdjęciu, na którym nic nie widać) można zauważyć w środku ludzi na różnych przyrządach sportowych. Wewnątrz mieści się bowiem jakiś fitness albo siłownia i salon piękności.
Natknąć można się było również na kilka ciekawostek językowych.
W uniwersyteckiej toalecie powieszono kartkę o treści mniej więcej takiej: "Niezależnie od postawionych celów i osiągniętych rezultatów, sprzątaj po sobie":)
Pozostając w temacie nieczystości, w wielu miejscach można spotkać jeszcze dawną nazwę Petersburga, czyli Leningrad. Jednym z takich miejsc są stare studzienki kanalizacyjne.
Tę konkretną studzienkę znalazłam tuż obok instytutu fizyki, który jako żywo przypomina mi wrocławski budynek instytutu historii, który nadaje się do rozbiórki, bo na remont już chyba za późno.
O reklamach słów kilka. Idąc ulicą, często mijaliśmy Pupę. A właściwie to nie wiem sama, jak powinno się to czytać, bo może to jednak Rira:) Choć Milano wskazuje raczej na Pupę:)
Wspominałam już chyba o reklamach Gazpromu z petersburskimi zabytkami, rozwieszonych w całym mieście, więc nie będę się powtarzać. Niektórych zainteresowała natomiast reklama prawdopodobnie jakiegoś alkoholu. Napis głosi coś w stylu: "Piątek będzie zgubą dla soboty", o ile dobrze rozumiem.
Ale największym hiciorem była reklama w metrze z człowiekiem, który miał palec zamiast głowy, a tle widać palmy. To reklama jakiegoś środka na grzybicę chyba. Nie wiem, co palą albo wciągają jej autorzy, ale chyba powinni zmienić dostawcę:)
Oprócz dziwnych króliczych sfinksów, o których pisałam już wcześniej, w Petersburgu można też zobaczyć inne, normalniejsze. Chociaż i tak nie wiem, co robią sfinksy nad Newą zamiast w Egipcie.
Co do samej Newy zaskoczyło mnie, że ludzie łowią w niej ryby. Rosjanie, którzy się nami zajmowali mówili nawet, że jest jakiś specjalny gatunek ryby, która żyje tylko w Newie, o ile dobrze pamiętam.
Jeśli chodzi o dziwne wydarzenia, to właśnie nad Newą mieliśmy okazję obserwować również nietypową akcję śmigłowca. Wyglądało to tak, jakby wylądował on na ulicy, ale nie wiem, czy tak było, bo byliśmy za daleko, na drugim brzegu rzeki. W każdym razie opuścił się bardzo nisko nad ziemię. Na zdjęciu widać bardzo słabo, helikopter to to czerwone coś pośrodku. Po chwili odleciał, więc nie mam pojęcia, co to mogło być, raczej nie wyglądało mi to na pogotowie lotnicze.
Spacerując wzdłuż Newy widzieliśmy też limuzyny. O ile pierwsza, biała, wygląda w miarę normalnie...
...o tyle druga to jakaś masakra. W ogóle nie podobają mi się limuzyny, ale ten czerwony Hummer to już zupełne przegięcie.
A muszę dodać, bo nie widać tego na zdjęciu, że stały one tuż obok siebie. Czyli pochodziły prawdopodobnie z jednego wesela. Może jakbym zobaczyła je osobno, to by mnie to tak nie poraziło, ale jak zobaczyłam je obie naraz, to już nie zniesłam:) Inna ciekawostka motoryzacyjna to autobusy-toalety.
Ten ze zdjęcia stał pod Ermitażem, i to za każdym razem, gdy tamtędy przechodziłam, nie wygląda więc na sprawę tymczasową. Nie odważyłam się wejść do środka, ciekawa jestem jakie rozwiązania techniczne zastosowano, bo jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić:)
I to by było na tyle na razie, jeśli chodzi o petersburskie ciekawostki.

piątek, 18 października 2013

Panoramy Petersburga z tarasu w soborze św. Izaaka

Po zdjęciach nocnych przyszedł czas na zdjęcia z lotu ptaka, no prawie z lotu ptaka. Tak naprawdę to z kolumnady w soborze św. Izaaka.
O samej świątyni kilka słów napisałam już w jednej z wcześniejszych notek, więc nie będę się powtarzać.
Z kolumnady rozciąga się widok na całe miasto, można ją obejść dookoła i spojrzeć w każdą stronę świata.
Poniżej widać zielono-złoty budynek Ermitażu oraz stojącą przed nim kolumnę Aleksandrowską.
Można się też przyjrzeć bliżej samemu soborowi, zwłaszcza jego złotym kopułom.
Z tej wysokości widać również Newę, słynną rzekę, nad którą położony jest Petersburg.
Dostrzec można też żółty gmach sądu z rosyjską flagą. Nad wejściem znajdują się czarne rzeźby aniołów. A przed budynkiem stoi znany pomnik Piotra I na koniu.
W oddali stoją żurawie stoczniowe, które przypominają, że Petersburg to miasto portowe.
Ten widok przypomniał mi o smutnym losie polskich stoczni.
Z takiej wysokości można też przyjrzeć się bliżej dachom domów.
Pejzaż był o wiele ładniejszy niż pierwszego dnia, kiedy Rosjanie zabrali nas na dachy. Tam było odrobinę za nisko i niewiele można było zobaczyć.
Na dachu soboru wymalowane są nawet napisy z nazwami części świata, po rosyjsku i po angielsku.
Jednym z najładniejszych elementów krajobrazu były dla mnie błękitne kopuły cerkiewne.
Nie byłam w tej cerkwi, domyślam się tylko, że może to być sobór św. Trójcy. Podobno w 2006 roku miał tam miejsce pożar i kopuły się spaliły, ale udało się je odremontować. Może dlatego tak rzucają się w oczy, nawet z daleka.
Niestety trafiłam nam się może nie najlepsza pogoda, gdyby było bezchmurnie, widoczność pewnie byłaby jeszcze lepsza.
Chociaż i tak było ciekawie, warto było wydać te 150 rubli. Widok robił wrażenie.
Mimo że wiał przenikliwy wiatr i było bardzo zimno, każdy podziwiał Petersburg z tej nowej perspektywy.
Wizyta na punkcie widokowym była jednym z ciekawszych punktów naszego pobytu w mieście.
O ile zwiedzanie soboru wewnątrz nie każdemu może wydać się interesujące, o tyle możliwość ujrzenia całego miasta z góry wydaje mi się ciekawa dla każdego. Chyba, że ktoś ma lęk wysokości albo wystarczą mu powyższe zdjęcia i nie musi tego oglądać na własne oczy.

niedziela, 13 października 2013

Nocny Petersburg

Przyszła pora na kilka zdjęć wykonanych w nocy. A jak w nocy, to złej jakości. Musicie mi wybaczyć.
Powyżej na zdjęciu znajduje się Twierdza Pietropawłowska, poniżej pomnik Piotra I przed budynkiem sądu.
Ta cerkiew to słynny Spas na Krowi, czyli inaczej mówiąc Sobór Zmartwychwstania Pańskiego. Na Krowi, czyli na Krwi, ponieważ w tym miejscu został zamordowany car Aleksander II.
Kolejna atrakcja, którą miałam okazję podziwiać nocą, to Narwański Łuk Triumfalny, tuż obok jednej ze stacji metra.
Próbowałam zrobić jakieś normalne zdjęcia, miałam kilka podejść, ale prawie wszystkie są rozmazane, niewyraźne albo w dziwnych kolorach.
Muszę też dodać, że podchodząc do tego łuku mało nie straciliśmy życia, bo nasz rosyjski przewodnik wprowadził nas prosto pod samochód, samemu o mało nie ginąc. W Rosji naprawdę trzeba uważać i lepiej przechodzić tylko i wyłącznie na przejściach.
Łuk jest prawdopodobnie zielonkawy, ale nocą nie było dobrze widać koloru.
 Naprzeciwko znajduje się wejście do metra.
Stacja nosi nazwę Narwskaja.
Spora część ważnych lub mniej ważnych budynków w Petersburgu jest podświetlona. Chociaż zdarzają się też ciemne zaułki, w które lepiej się nie zapuszczać.
Mieliśmy to szczęście, że zwykle chodzili z nami Rosjanie. Sami nocne spacery ograniczaliśmy raczej do Prospektu Newskiego i jego okolic.
Całe miasto pokryte jest neonami głoszącymi "Gazprom - miastu".
Rosjanie zabrali nas też w środku nocy na słynne podnoszenie mostów. Niestety, niewiele na zdjęciach widać.
Zresztą na żywo też nie zrobiło to na mniej jakiegoś szałowego wrażenia. Może w trakcie białych nocy wygląda to lepiej.
Tak wygląda Ermitaż nocą:
Na koniec kampania społeczna o akcentowaniu słów przez mieszkańców Petersburga.
I jako klamra kompozycyjna ponownie Twierdza Pietropawłowska, tym razem widziana bardziej z bliska.
Parę słów o nocnym życiu w Petersburgu. Na Prospekcie Newskim cały czas można kogoś spotkać, niektóre sklepy i restauracje działają całodobowo. Po północy widziałam nawet jakiegoś dziadka grającego na harmoszce i zbierającego pieniądze. Po godzinie 23 (albo 22, nie pamiętam już) nie można już oficjalnie kupić w Rosji alkoholu. Ale są na to sposoby, trzeba tylko wiedzieć, gdzie się udać:)