niedziela, 30 marca 2014

Tu atrakcjon, tam atrakcjon, czyli Czesi nad Bałtykiem:)

Wracałam wczoraj z czeskich gór i oczywiście miałam problem z powrotem, bo na pociąg albo autobus nie bardzo można było liczyć w sobotni wieczór. Wybrałyśmy autostop, po całym dniu chodzenia nie miałyśmy już siły wracać pieszo do Polski. Na początku bez powodzenia, ale w pewnym momencie zatrzymał się młody Czech i postanowił nas zabrać. Obok niego siedział prawdopodobnie jego syn.

Wpakowałyśmy się do samochodu i zaczęła się rozmowa. Koleżanka po polsku powiedziała, gdzie chcemy się dostać, gdzie dzisiaj byłyśmy itp., a Czech odpowiadał nam w swoim języku i nie mieliśmy większych problemów z porozumieniem. To było świetne:) Dowiedziałyśmy się, że są z Meziměstí, czyli z miasteczka tuż przy polskiej granicy. Często bywają w Polsce, między innymi w Wałbrzychu - jeżdżą tam do Castoramy:) Byli też w kompleksie Riese. Do Polski jeżdżą też na zakupy spożywcze, zwłaszcza mięso jest u nas podobno o wiele lepsze. 

A najbardziej rozbawiło mnie, kiedy nasz kierowca bardzo zachwalał sobie wakacje na Helu. Bo powiedział coś w stylu: "bardzo tanio dla nas, tu atrakcjon, tam atrakcjon". Chodziło o to, że dla nich kurs walut jest w tym przypadku korzystny i mogą sobie pozwolić na wiele atrakcji, nie muszą oszczędzać. Poczułam się przez chwilę trochę jakbym była z jakiegoś biednego kraju, bo dla mnie takie wakacje nad polskim morzem byłyby sporym wydatkiem. Ale ten Czech tak śmiesznie to opisał, że to uczucie szybko minęło, zresztą on nie miał nic złego na myśli, chciał nam zrobić przyjemność, chwaląc polskie wybrzeże. My też zachwalałyśmy np. czeskie jedzenie, zwłaszcza smażony ser, który jak przyznał nasz kierowca, dla Czechów jest bardzo drogi. Jak widać dla Polaków za drogie są wakacje nad Bałtykiem, a dla Czechów za drogi jest smażony ser:)

W pewnym momencie zadzwonił telefon naszego kierowcy. Z rozmowy po czesku zrozumiałam, że wracają właśnie ze szpitala, bo ten mały chłopak ma coś z nogą. Dopiero kiedy wysiadłyśmy koleżanka powiedziała mi, że miał on nogę w gipsie. Ja siedziałam tuż za nim, więc nie zauważyłam. Mimo że byli w takiej dość pechowej sytuacji i na pewno śpieszyło im się do domu, zawieźli nas aż do Mieroszowa w Polsce, skąd łatwiej mogłyśmy złapać jakiś autobus do swojego miasta. Z Meziměstí mogłybyśmy nie wydostać się tak łatwo.

Świetnie nam się rozmawiało, mimo że było kilka momentów, kiedy nie do końca się rozumieliśmy. To, że próbowaliśmy się dogadać we własnych językach podobało mi się o wiele bardziej niż gadanie po angielsku z parą Czechów, która poprosiła, żeby zrobić im zdjęcie. Wydawało mi się to jakieś sztuczne i zupełnie zbędne, bo akurat w takiej kwestii nie mielibyśmy raczej problemów, żeby się zrozumieć, bo słowa są podobne. Rozmawiając z kierowcą, wkroczyłyśmy na tematy bardziej abstrakcyjnie, których nie można było pokazać, dlatego czasem nie wszystko rozumiałyśmy, ale dobre chęci nam mocno pomagały. A tamci Czesi w górach wprowadzili moim zdaniem taką sztuczną barierę, jakby nasze języki nie wiem jak się różniły i niemożliwe było porozumienie. Ale to tylko moje prywatne zdanie. Najważniejsze, że ze wszystkimi udało nam się dogadać i było bardzo miło:)

niedziela, 23 marca 2014

Wieś Soce

Przedstawiam drugą część relacji fotograficznej ze wsi Soce w województwie podlaskim.
Jak już wspominałam, należy ona do Krainy Otwartych Okiennic, co widać od razu. Każdy dom ma przepięknie zdobione okna w różnych kolorach.
Miałam mało czasu, bo spieszyłam się na autobus powrotny do Białegostoku, więc udało mi się zobaczyć tylko połowę Soc. Drugą część zostawiłam sobie na kolejny pobyt na Podlasiu.
Tak czy siak zdążyłam w tym krótkim czasie zobaczyć parę ciekawostek. Między innymi drzwi donikąd:)
Można też nazwać je drzwiami w przepaść lub drzwiami prosto do szpitala, bo ktokolwiek przez nie by wyszedł, pewnie od razu wylądowałby w szpitalu z połamanymi nogami.
Chociaż domki się od siebie różnią, mają elementy wspólne i tworzą dzięki temu jedną wspólną całość.
Nie znalazłam dwóch identycznych budynków, zawsze jakiś szczegół jest inny. To nie to samo co osiedla z wielkiej płyty, gdzie każdy blok wygląda tak samo.
Wieś jest stara, więc niektórym domkom na pewno przydałby się remont.
Jestem ciekawa, jak przedstawiają się proporcje wśród mieszkańców Soc. Ile procent to rdzenna ludność żyjąca tu z dziada pradziada, a ile to ludność napływowa. Niektóre domki wyglądają na zadbane i współczesne, od miejskich willi odróżniają je tylko te charakterystyczne zdobienia. No i kury przechadzające się po betonowym podwórku:)
Wyczytałam gdzieś, że podobno ta gwara ukraińska, jaką mówią tutejsi ludzie, wypierana jest przez normalną polszczyznę. Szkoda, mam wielki sentyment do wszelkich gwar i języków, bardzo żałuję, że sama nigdy gwarą mówić nie będę, bo wychowałam się w takim regionie, gdzie dominuje oficjalny ogólnopolski język.
Brakuje mi takiej lokalnej tożsamości. I może dlatego próbuję go wypełnić poznając różne inne kultury. Bo nie mam własnej.
Może za kilkadziesiąt lub kilkaset lat w mojej małej ojczyźnie zbudujemy własną tożsamość, odrębną od innych regionów. Ale na razie musimy zadowolić się tym, co jest.
Na krańcu Soc, w pobliżu cerkwi, znajduje się dom jakiegoś artysty.
Wejście przystrojone jest brzozowymi rzeźbami.
Można zrobić z nich zespół muzyczny, bo oprócz gitarzysty jest też akordeonista:)
Na skraju wsi znajduje się niewielka cerkiew z zieloną kopułą.
Zastanawiam się, czy mieszkańcy mieszczą się wewnątrz w trakcie nabożeństwa, bo świątynia wydaje mi się tak niewielka, że mam co do tego poważne wątpliwości.
Podobnie malutka cerkiew znajduje się w moich okolicach w Sokołowsku.
W tym miejscu mogłam przejść do drugiej części wsi, bo składa się ona z dwóch głównych ulic. Ponoć mają one nawet swoje własne nazwy: Mokrany i Suchlany. Nie jestem pewna, ale byłam chyba w Mokranach, Suchlany odwiedzę może kolejnym razem.
Na obrzeżach Soc znajdują się krzyże, z którymi wiąże się miejscowa legenda, jakoby miały one wybawić tutejszych mieszkańców od zarazy.
Obok krzyży i kaplicy znajduje się droga na Puchły, ale nie miałam już czasu, żeby tam zajść. Zaczynało się ściemniać.
Puchły odwiedzę przy okazji kolejnej wizyty na Podlasiu. Wybrałam drogę powrotną do Trześcianki, skąd miałam autobus do Białegostoku.
Tak zakończyła się moja grudniowa wycieczka do Krainy Otwartych Okiennic, ale mam nadzieję, że jeszcze będę tam wracać.

sobota, 22 marca 2014

Soce - Kraina Otwartych Okiennic

Nadszedł wreszcie czas na zapowiadaną już kiedyś relację ze wsi Soce na Podlasiu.
W czym przejawia się niezwykłość tego miejsca? Miejscowa ludność mówi swoją własną gwarą, która jest mieszkanką ukraińskiego, polskiego, białoruskiego i rosyjskiego. Niestety podczas mojego krótkiego pobytu nie udało mi się usłyszeć, jak ona brzmi.
Dominującym wyznaniem jest prawosławie, co widać od razu przy wejściu do wsi.
Szczególnie rozczuliły mnie te białe haftowane chustki przypięte do krzyży.
Jak pisałam we wcześniejszej relacji z Trześcianki, ogromnie się śpieszyłam do Soc, by zdążyć przed zmrokiem. Na szczęście udało mi się i trafiłam akurat przed zachodem słońca.
Soce wraz z Trześcianką i Puchłami należą do Krainy Otwartych Okiennic. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na pierwszy lepszy dom. Cała wieś składa się z przepięknie zdobionych drewnianych budynków.
Okiennice, najczęściej pomalowane w kontrastowych kolorach, rzeczywiście od razu się wyróżniają.
Byłam tam w grudniu, więc było jeszcze dość szaro i błotniście. W niektórych miejscach leżały resztki śniegu. Chciałabym zobaczyć Soce rozkwitającą wiosną lub dojrzałym latem, wtedy muszą wyglądać jeszcze piękniej, kiedy wszystko jest soczyście zielone.
Przy moście znajduje się stara drewniana kapliczka.
Napis jest zrobiony cyrylicą, niby potrafię odczytać te litery, ale i tak nie bardzo rozumiem, co jest tam napisane. Na słupie widnieje data 1861, nie jestem jednak pewna, do czego się odnosi.
Droga w grudniu powinna być zmarznięta na kość, ale tym razem była pokryta błotem i kałużami. Zupełnie nie wygląda to jak środek zimy.
Niestety trzeba przyznać, że nie wszystkie domy w Socach przetrwały próbę czasu.
Jednym z moich ulubionych domów jest ten z zielonymi okiennicami.
Pewnie dlatego, że zielony to mój ulubiony kolor. Mogłabym w takim ładnym domku zamieszkać.
Co ciekawe, chociaż domki są do siebie podobne, to nie widziałam chyba dwóch takich samych. Zachowują podobny styl, ale zawsze się czymś różnią, np. kolorem.
Nawet nowo postawione budynki zachowują tradycyjny wygląd i starają się wpasować w otoczenie.
Stare budynki zresztą też nasiąknęły już odrobinę nowoczesnością. Tuż obok starych drewnianych krzyży można zauważyć talerze satelitarne:)
Wychowałam się w mieście, na wsi bywam bardzo rzadko, zwykle przejazdem. Ale architekturą Soc jestem naprawdę zachwycona. To coś zupełnie innego niż poniemieckie kamienice lub komunistyczne bloki, w których dorastałam.
Na tym skończę dzisiejszy wpis, zostało mi jeszcze trochę zdjęć, więc być może za jakiś czas pojawi się ciąg dalszy relacji. Niemniej jednak już teraz zachęcam do wizyty w Socach, bo moim zdaniem naprawdę warto.

środa, 19 marca 2014

Białystok Starosielce - stacja

Po krótkiej wizycie na południu - w Czechach, wracamy na północ. Czyli dzisiaj parę zdjęć ze stacji Białystok Starosielce.
Zawędrowałam tam dość przypadkiem, bo moim celem był najpierw meczet, którego nie znalazłam, a później Cmentarz Ofiar Faszyzmu na Bacieczkach. Wracając z cmentarza zauważyłam na mapie, że w pobliżu jest stacja PKP Starosielce i postanowiłam się tam przejść.
Teren wokół wyglądał raczej na przemysłowy, chociaż nie wiem jak do końca jest z tą dzielnicą, bo kawałek dalej były drewniane domy.
Tuż przy torach znajduje się chyba jakiś zakład albo może to teren kolei, nie wiem. Nie przechodziłam na drugą stronę.
Nad torami przechodzi kładka, ale pogoda była średnia, miałam już za sobą parę kilometrów i nie chciało mi się iść sprawdzać, co jest po drugiej stronie.
Po zmroku wolałabym się nie zapuszczać w te okolice. Nie przepadam za takimi miejscami.
Na stacji nie ma dworca, jest tylko jakiś wyremontowany budynek służbowy. Nie wiem, jak to się fachowo nazywa, może dyżurka.
Ze stacji w Starosielcach korzystają chyba głównie okoliczni mieszkańcy, którym bliżej tutaj niż do dworca w centrum miasta.
Tą nieplanowaną wycieczką zaliczyłam już trzeci białostocki dworzec, bo byłam już oczywiście na tym głównym oraz na Fabrycznym. Na inne może jeszcze przyjdzie czas.

piątek, 14 marca 2014

Czeski mięsopust

Jak pisałam ostatnio, miałam dość przypadkowo okazję uczestniczyć w pochodzie mięsopustnym w Svitavach. Nie do końca rozumiem to, co widziałam, próbowałam znaleźć na ten temat informacje w internecie, ale nie udało mi się. Opiszę więc po prostu to, czego byłam świadkiem.

Po obiedzie, który spożywaliśmy w czeskiej restauracji (chociaż lubię czeskie jedzenie, to w tej knajpie było niedobre), wyszliśmy na ulicę. Zgromadziło już się tam sporo mieszkańców Svitav. Było widać, że na coś czekają. Rozejrzeliśmy się. Zza rogu wyszedł pochód ubranych kolorowo mężczyzn w dziwacznych strojach. Po chwili zbliżyli się do nas. Na czele pochodu szło dwóch facetów z biczami, którymi co chwilę trzaskali o ziemię. Mieli też małe zabawkowe koniki przymontowane do swojego fantazyjnego stroju. Dalej szli młodzieńcy w śmiesznych pantalonach i wywijali białymi chustkami. Później ludzie przypominający nasze chochoły. Niektórzy mieli pomalowane na czarno twarze. Kiedy przyjrzałam się bliżej, okazało się, że na kapeluszach wszyscy mają poprzyklejana zdjęcia z gołymi babami.

Jak wspominałam, zapomniałam tego dnia zabrać ze sobą aparat, ale mój opis z pewnością nie oddaje tego, co się tam działo, więc posłużę się zdjęciami jednego z Czechów, który był z nami. Mam nadzieję, że się nie obrazi:)
W pewnym momencie pochód prowadzony przez przebierańców zatrzymał się, ludzie szczelnie otoczyli ich kręgiem, a oni zaczęli swoje tańce. Niewiele widziałam, bo stałam z tyłu, obok orkiestry. Później zaczęli podchodzić do zgromadzonych ludzi i np. mazać ich po twarzy czarną farbą na szczęście. Inni podchodzili do dziewczyn, udawali że je badają i pytali czy mają chłopaka. W zależności od odpowiedzi aplikowali im albo alkohol w strzykawce (nie wiem, co by powiedział na to sanepid, nie chciałabym pić ze strzykawki, z której wcześniej skorzystało już ileś tam osób), albo tabletkę, którą nakazywali spożywać nie od razu na miejscu, ale dopiero przed snem, bo miała ona jakoby wspomagać pożycie. 
Czesi zebrali się tłumnie, było dużo rodzin z małymi dziećmi. Na stoiskach wzdłuż rynku odbywało się przy okazji targowisko, gdzie można było kupić różne smakołyki i napić się piwa. My oblegliśmy stoisko z pączkami i rogalikami za 6 koron, bo były dobre i tanie:) Ale pomiędzy tym stoiskiem ze słodyczami a stoiskiem z piwem wisiała na drewnianym stojaku rozbebeszona świnia. Przekrojona na pół i powieszona ryjem w dół, wprawdzie nie było już flaków, a krew ciekła minimalnie, ale i tak nie był to przyjemny widok.

Później przyszedł czas na inny element naszego programu, więc zaszyliśmy się na parę godzin w muzeum. Ale kiedy znowu wyszliśmy po tym czasie do sklepu, przebierańcy dalej tańczyli na rynku. Akurat zaczynali się zbierać i pochód wracał teraz w drugą stronę, mimo to i tak byłam zaskoczona, że byli w tym miejscu aż tak długo.

A teraz kilka słów o tym, czego nie rozumiem. Mięsopust, czyli post, kojarzy mi się raczej z unikaniem mięsa, pokus cielesnych, wesołego tańca itp. Na ostatki też już było trochę za późno, bo post trwał już ponad tydzień. Dlatego nie bardzo potrafię to do czegoś przypasować. Chyba że to pozostałość jakiejś zupełnie świeckiej tradycji, co nie jest wykluczone, bo żadnego księdza czy pastora tam nie widziałam. Nie wspominając już o tym, że chyba nie czułby się on najlepiej w towarzystwie nakryć głowy pełnych gołych bab:) Nie wiem, co to było, ale wyglądało to bardzo ciekawie i jeśli jeszcze będę miała kiedyś okazję zobaczyć czeski masopust, postaram się nie zapomnieć wtedy aparatu. Do Czech nie mam daleko, więc może mi się uda.