czwartek, 28 maja 2015

Zamek w Bojnicach

Wiem, wiem, sporo wody upłynęło od ostatniego wpisu. Jakieś pół roku:) Jeśli ktoś miał nadzieję, że przepadłam na zawsze, niestety muszę go zawieść. Wracam z nowym wpisem o przepięknym słowackim zamku w Bojnicach.
Zamek na żywo wywiera niesamowite wrażenie, wygląda jak z bajki albo z horroru. Moje zdjęcia na pewno tego nie oddają, bo robiłam je telefonem, w dodatku przy nie najpiękniejszej pogodzie. Dlatego namawiam do osobistej wizyty w Bojnicach.
Ja miałam okazję odwiedzić to miejsce już dwa razy. Najpierw nocą w zimie, więc zamczysko wyglądało jak z horroru. A niedawno wybraliśmy się tam większą grupą w wiosenny dzień, kiedy było pełno ludzi i zamek wyglądał jak z bajek Disneya.
Chociaż i za dnia można znaleźć tam straszne atrakcje. Trafiliśmy akurat na wystawę przyrządów do tortur. Ostrzegam, że zwiedzanie lepiej dobrze przemyśleć, bo to tylko dla osób o mocnych nerwach. Połowa z naszej grupy wyszła po obejrzeniu ledwie kilku pierwszych przyrządów, jeszcze zanim doszliśmy do tych najbardziej przerażających. Mnie też by się pewnie słabo zrobiło, gdybym popuściła wodze wyobraźni, ale starałam się nie wyobrażać sobie tych okrucieństw.
A trzeba przyznać, że ludzie mieli dawniej wybujałą fantazję, jeśli chodzi o te kwestie. Wśród eksponatów są m.in. buty, do których wlewano np. wrzący olej, szczypce do wydłubywania oczu lub do łamania palców, pasy cnoty, różnego rodzaju piły, siekiery i miecze do obcinania głów lub innych kończyn oraz różnego rodzaju stoły i siedziska z dodatkami, na których umieszczano biednego nieszczęśnika i łamano go kołem czy poddawano innym wymyślnym torturom. 
Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że ta wystawa przyrządów tortur jest czasowa. Tak czy siak zamek w Bojnicach oferuje także inne atrakcje. Może nawet ciekawsze niż te przykłady okrucieństwa. Po dziedzińcu przechadzają się ludzie w historycznych kostiumach z oswojonymi dzikimi ptakami na rękach, m.in. z sowami, sokołami czy kondorem. W wyznaczonych godzinach odbywa się na zamku przedstawienie z ich udziałem. Najpierw scenka ze złoczyńcą, który nie chce poddać się torturom (skierowana chyba głównie do dzieci, bo one się najgłośniej śmiały, choć przyznam, że nie wszystko zrozumiałam, bo było po słowacku). Potem odbył się pokaz zdolności ptaków, które wykonywały polecenia opiekunów i latały ponad głowami widowni.
Bojnicki zamek jest otoczony także fosą, częściowo wypełnioną wodę. Po jeziorze pływają kaczki i łabędzie, żółwie i ryby. Toczą one nieustanną walkę o rzucany im przez turystów chleb.
W jednym z miejsc przy murze widzieliśmy też łabędzie gniazdo.
Oprócz tego dużego stawu przy zamku znajduje się też mniejszy staw z wieżyczką i mostkiem. Na moście powiesili kłódki zakochani, jak w wielu innych miejscach popularnych wśród turystów.
Do zamku prowadzi też niewielka urokliwa promenada, przy której znajdują się kafejki i restauracje. Moim zdaniem Bojnice to miejsce warte odwiedzenia przy okazji wizyty na Słowacji. Polecam na spokojny spacer. Przy zamku znajduje się też ogród zoologiczny oraz park dinozaurów, więc nie zabraknie też atrakcji dla dzieci. Ponoć to właśnie tutaj rośnie też najstarsze drzewo na Słowacji - lipa króla Macieja, która ma już siedemset lat na karku.
Ja mam niewątpliwie szczęście, że mieszkam w okolicy Bojnic, więc niewykluczone, że jeszcze ten zamek odwiedzę. Zobaczymy, co przyniesie czas.
Polecam Bojnice na romantyczny spacer z ukochanym lub ukochaną oraz na wycieczkę z dziećmi. Myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.

niedziela, 7 grudnia 2014

Prepáčte, pomoc, czyli kobieta okrążona

Dawno nic nie pisałam, głównie ze względu na pewne zmiany w moim życiu, które obejmują przeprowadzkę do innego kraju. Mieszkam teraz na Słowacji. I niedawno przydarzyła mi się taka oto sytuacja.

Szłam do sklepu po zakupy. Droga prowadzi przez osiedle, w tym przez alejkę w takim niby-skwerku. Zawsze jest tam ciemno, bo nie ma żadnej latarni. Tym razem też szłam sama w tych ciemnościach. Zauważyłam, że pod drzewem leży coś sporych rozmiarów. Na początku myślałam, że to dziecko. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że ma reklamówkę i że to nie dziecko, ale kobieta. Wyglądało, jakby szła na zakupy, ale zemdlała. Coś do niej powiedziałam, ale nie było żadnej reakcji, nie widziałam w ogóle jej twarzy, bo leżała bokiem w przeciwną stronę. Przypomniałam sobie, że po drodze mijałam dwóch mężczyzn, jeszcze byli w miarę niedaleko. Pobiegłam do nich, krzycząc "Prepáčte, pomoc" i wyjaśniając w moim kalekim słowackim, o co chodzi. Poszli za mną i próbowali mi pomóc.

Jednemu ze Słowaków udało się ją dobudzić, musiał nią mocno potrząsnąć. Okazało się, że jest pijana i nie ma z nią prawie żadnego kontaktu. Obaj panowie próbowali ją postawić na nogi, ale gdy wreszcie się to udało, kobieta znowu padła na ziemię. Pytali ją, gdzie mieszka, ona coś bełkotała, nic nie można było zrozumieć. Mężczyźni zasugerowali, że nic nie można zrobić i musimy ją tak zostawić. Zapytałam, czy nie można gdzieś zadzwonić np. na policję lub pogotowie. Oni powiedzieli, że nie ma sensu, że to tylko same kłopoty a żadna pomoc i że oni się tym nie zajmują. Podziękowałam im za próbę pomocy i każde z nas poszło w swoją stronę. Ja nie mogłam nigdzie zadzwonić, bo nie znałam nawet żadnego numeru alarmowego, poza tym nie znałam adresu, gdzie jest to miejsce, a moje zdolności językowe nawet w przybliżeniu nie potrafiłyby tego miejsce określić słowackim dyspozytorom.

Wracając ze sklepu, znowu szłam tą samą drogą. Byłam ciekawa, czy kobieta dalej leży w tym samym miejscu. Okazało się, że tak, w dodatku była otoczona przez grupę ok. 10-15 osób. Myślałam, że może któryś z mieszkańców okolicznych bloków się zainteresował kobietą, a później zrobiło się zbiorowisko ciekawskich. Ale gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że ta grupka to w większości Cyganie. Było to kilka dorosłych kobiet i gromadka dzieci. Jedna z kobiet gdzieś dzwoniła.

Nie zatrzymywałam się już na dłużej, wróciłam z zakupami do domu, więc nie wiem jak historia się skończyła. Czy ktoś tej kobiecie pomógł. Czy ta Cyganka dzwoniła po pomoc czy po znajomych, żeby zrobić jeszcze większe zbiegowisko. Fakt faktem, że zrobiłam, co mogłam. Myślę, że spory wpływ miał na to fakt, że nie jestem tutejsza. Może przez to bardziej się przejęłam niż zwyczajni mieszkańcy. Ale sytuacja miała też swoje plusy, bo przynajmniej sprawdziłam, jakie są tutaj numery alarmowe. Mam nadzieję, że nie będę musiała z nich korzystać.

sobota, 4 października 2014

Białostockie Muzeum Wsi

W wakacje wybrałam się do Białostockiego Muzeum Wsi, wcześniej jakoś nie było okazji, żeby zamieścić zdjęcia, ale wreszcie przyszła na to pora.
Tuż obok wejścia znajduje się lapidarium, w którym znajdują się różnego rodzaju kamienie nagrobne i krzyże z okolicy.
Mojemu sercu bardzo miła była informacja, że skansen zrealizował projekt w ramach polsko-litewskiego programu współpracy transgranicznej "Polska-Lietuva 2007-2013".
Im więcej takich wspólnych projektów, tym lepiej. Może mniej będzie wzajemnych uprzedzeń i niesnasek.
Zresztą trzeba przyznać, że ten białostocki skansen kojarzy mi się nierozerwalnie właśnie z Litwą. Wiatraki z "Młynem Bałtaragisa" Kazysa Boruty. Drewniane rzeźby z podobnym litewskim muzeum.
Te stare kamienie kojarzą mi się z osadą jaćwiesko-pruską na pograniczu polsko-litewskim.
W skansenie jest też hodowla jastrzębi lub sokołów, nie odróżniam za bardzo dzikiego ptactwa. Każdy ptak ma swój domek.
Ale jest też miejsce dla ptactwa bardziej domowego.
Główną atrakcją są jednak różne zabytkowe zabudowania z Podlasia. 
W tym kilka młynów.
Jednym z ciekawszych elementów skansenu jest wspomniane już lapidarium z różnymi głazami.
Przewodniczka, która oprowadzała grupę, wspominała też coś o babach pruskich, ale podsłuchiwałam tylko jednym uchem, więc nie wyłapałam wszystkiego, a i to co wyłapałam, zdążyłam już zapomnieć:)
Jeśli kogoś zaciekawił temat, proponuję wybrać się osobiście do Muzeum Wsi Białostockiej:)
A żelazne bogato zdobione krzyże, to też coś, co łączy Polskę z Litwą, bo właśnie na Litwie takie krzyże są niezwykle popularne.
Inna ciekawa rzecz, nietypowa dla mojego regionu, ale zupełnie normalna na Podlasiu, to sąsiedztwo krzyża katolickiego i prawosławnego.
Skansen to oczywiście nie tylko groby. To głównie drewniane chaty kryte słomianą strzechą.
Spacerując od chaty do chaty można się poczuć rzeczywiście jak na wsi. Takiej wyidealizowanej, jak z bajki. Gdzie pod oknem rosną malwy.
A na płocie wiszą gliniane garnki.
Oprócz budynków mieszkalnych, w skansenie są prezentowane też różne zabudowania gospodarcze.
Ponoć jest nawet bimbrownia, ale do niej nie dotarłam.
Są też ule.
Jestem z miasta, więc nie mam za bardzo pojęcia, do czego służą te różne machiny i jak naprawdę wygląda praca na wsi.
Skansen to też tylko jakaś namiastka. Na prawdziwej wsi raczej nie znalazłyby się takie tabliczki, chociaż kto wie:)
Bardzo spodobało mi się poletko słoneczników, które dodało wszystkiemu koloru.
Fajnie byłoby mieć taką chatę z polem słoneczników.
W skansenie można zobaczyć nie tylko słoneczniki. Są też różne gatunki zbóż. A przy chatkach można zobaczyć też grządki z innymi roślinami.
To pierwsza część zdjęć, mam jeszcze trochę, ale wrzucę je innym razem.

poniedziałek, 8 września 2014

Ostatni szeryf w tym mieście

Ostatnio miałam jechać popołudniu do Wrocławia na spotkanie ze znajomymi. Zwykle jeżdżę pociągiem, ale tym razem na niego nie zdążyłam, następnym miałabym dopiero po dwóch godzinach. Już miałam zrezygnować z wyjazdu, ale postanowiłam sprawdzić jeszcze autobusy, okazało się, że niedługo jakiś będzie. Nie bardzo wiedziałam, gdzie dokładnie jest przystanek, nie jechałam do centrum, żeby nie tracić czasu, brat odwiózł mnie na stację benzynową, gdzie ponoć autobus też miał się zatrzymywać.
Przyjechałam na czas, ale ze względu na trwający na tym odcinku remont utworzył się korek, autobus się spóźniał. Podeszłam do kobiety na przystanku, żeby zapytać czy na pewno staje tutaj ten autobus. Obok były wykopy, o barierkę opierał się dziwny facet w kapeluszu. Wyglądał trochę jak kowboj, miał brodę itp. Ucinał sobie chyba pogawędkę z budowlańcami. Prawdopodobnie mógł być trochę pod wpływem. W pewnym momencie postanowił gdzieś pójść i przeszedł obok mnie. Na mój widok powiedział coś w stylu: "O matko i córko... gdybym był 30 lat młodszy...". Uśmiechnęłam się, bo mnie rozbawił, a on sobie poszedł. Nie byłam pewna, co z tym autobusem, więc zapytałam też pracujących w pobliżu robotników. Usłyszał to kowboj. Zaczął krzyczeć do tego robotnika: "Ej, co tu dziewczynę zagadujesz, ona jest pod moją ochroną".
I wrócił się, podszedł do mnie i zaczął opowiadać o sobie. Że on tutaj mieszka niedaleko, że przychodzi stróżować i pomagać tirowcom, bo tu na nich napadają. Że kiedyś był świadkiem, jak jakiś koleś podszedł do ciężarówki z nożem i rozcinał plandekę, a on go przegonił. Że już niejednemu kierowcy tak pomógł. I że specjalnie w tym celu założył taki strój, kapelusz i skórzaną kurtkę, nazwał to "ciuchami wojskowymi". Mówił też, że przepracował ileś tam lat na kopalni, że w różnych miejscach pracował. Że teraz też pracuje, ale nigdzie nie chcą dać mu pracy na stałe, popracuje miesiąc, dwa, a później koniec. Że grozi mu eksmisja. I że on bardzo chętnie by się zamienił na mieszkanie, bo nie potrzebuje aż takiego dużego. 
Nie wiem, ile z jego opowieści było prawdą, a ile konfabulacją. Fakt, że trochę szkoda mi się faceta zrobiło, był miły, nie jakoś szczególnie nachalny, po prostu najwyraźniej trochę w życiu sobie nie radzi. Po chwili przyjechał autobus i pojechałam do znajomych. Z powrotem przyjechałam już bez przygód ostatnim pociągiem z Wrocławia.

poniedziałek, 1 września 2014

Wypadek za wypadkiem i autobus do Lwowa

Pojechałam ostatnio na jeden dzień do Krakowa. Ze względu na cenę wybrałam PolskiBus, bo było taniej niż pociągiem. Jeszcze zanim wsiadłam, obserwowałam przyjeżdżające autokary. W pewnym momencie jeden z nich zaczął cofać i przywalił w przód tego autokaru, którym ja miałam jechać. Na szczęście okazało się, że nic się poważniejszego nie stało i nie ma większych szkód. Nie trzeba było podmieniać autokaru. Stwierdziłam, że jeśli podróż tak się zaczyna, to dalej może być już tylko lepiej i nic gorszego się nie przydarzy. Ale byłam w błędzie.
Zaraz jak wyjechaliśmy z Wrocławia, stanęliśmy na autostradzie w korku (tak, korek na autostradzie, brzmi jak oksymoron, ale jednak). Okazało się, że prowadzone są jakieś roboty drogowe i niektóre pasy są wyłączone z ruchu. Już na tym straciliśmy dużo czasu. Gdy minęliśmy to miejsce, przez chwilę jechaliśmy szybciej, normalnym autostradowym tempem, ale nasza radość nie była długa.
W międzyczasie zgadaliśmy się z moim współpasażerem w autokarze, że oboje w Krakowie wysiadamy. Pytał mnie, czy mogę jakiś nocleg polecić. Rzadko bywam w dawnej stolicy, teraz jechałam do znajomych, więc nie orientuję się zupełnie w noclegach. Okazało się, że on jedzie dalej, aż do Lwowa i boi się, że nie zdąży na przesiadkę, bo planowo mieliśmy być w Krakowie o 20:10, a on miał pociąg o 21. Zupełnie się nie znaliśmy, ale jak wspomniał o Lwowie, to mieliśmy już wspólny temat i przegadaliśmy całą drogę na różne tematy.
Po jakimś czasie znów stanęliśmy w korku, tym razem na dłużej. Minęła już chyba mniej więcej godzina od wyjazdu, a my dalej byliśmy gdzieś tuż za Wrocławiem. Zadzwoniła do mnie mama, zapytać czy już dojechałam, powiedziałam, że stoimy w korku na autostradzie, a ona powiedziała, że właśnie coś mówili o tym w telewizji, że był wypadek i jakaś ciężarówka się z czymś zderzyła. Niemal dokładnie w tym momencie przejechaliśmy obok tej wywróconej na bok ciężarówki. Obok było dużo straży i innych służb. Po wyminięciu tego wypadku znowu przyśpieszyliśmy. Mieliśmy nadzieję, że może nadrobimy opóźnienie albo ten pociąg do Lwowa się spóźni. Gdy dojeżdżaliśmy, on pożegnał się i wysiadł jako pierwszy, żeby odebrać szybko bagaże i pobiec na dworzec.
Ja czekałam na swoich znajomych, którzy mieli mnie odebrać. Okazało się, że tuż obok autokaru, którym przyjechałam, stoi autokar do Lwowa. Odruchowo chciałam zadzwonić do tego chłopaka i mu powiedzieć, ale przecież zupełnie go nie znałam i nie miałam numeru. Miał marne szanse, że zdąży na pociąg, byliśmy w Krakowie już ok. 10 minut po jego odjeździe. Kiedy pojawili się znajomi, poprosiłam, żebyśmy podeszli na dworzec kolejowy, miałam nadzieję, że może jeszcze jakoś go złapię i powiem mu o tym autobusie. Udało się, zauważyłam go przy kasach i rzeczywiście nie zdążył na pociąg, odprowadziliśmy więc go wszyscy razem do autobusu. Mam nadzieję, że szczęśliwie dojechał do Lwowa. Gdyby nie ten autobus, musiałby nocować w Krakowie i następny pociąg miałby prawdopodobnie dopiero następnego wieczora, zmarnowałby więc cały dzień.
Tak oto podczas jednego kursu zaliczyłam dwa wypadki, zamiast trzech godzin jechałam cztery. Mnie to godzinne opóźnienie nie robiło wielkiej różnicy, ale jeśli ktoś musiał być w Krakowie na konkretną godzinę, to miał problem. Szczęście w nieszczęściu, że udało się pomóc temu chłopakowi złapać autobus. 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Grób Łukasza Górnickiego i zamek w Tykocinie

Oto zapowiadane już zdjęcia grobu znanego polskiego pisarza Łukasza Górnickiego oraz zamku w Tykocinie.
Na grób Górnickiego trafiłam całkiem przypadkiem, bo nawet nie wiedziałam, że się on w Tykocinie znajduje, zauważyłam go dopiero po przyjeździe na jednej z map. I oczywiście nie mogłam opuścić takiej okazji, żeby go odwiedzić.
Miejsce pochówku autora "Dworzanina polskiego" jest dość niepozorne. To drewniany krzyż stojący na zakręcie za mostem tuż przy drodze wiodącej do tykocińskiego zamku. Na metalowej tablicy znajduje się łacińska inskrypcja zaczynająca się od "Luca Górnicki".
Wyżej na krzyżu wisi biała tabliczka z tłumaczeniem łacińskiego tekstu. Według napisu grób pochodzi z 1603 roku, ale nie wiem, czy ten krzyż rzeczywiście jest tak stary czy po prostu został zrekonstruowany.
Obok grobu Górnickiego znajduje się też drewniany pomnik upamiętniający przyrodnika Włodzimierza Puchalskiego.
Obie formy upamiętnienia ważnych dla tego regionu ludzi są nieco dziwnie umiejscowione, ale może dzięki temu wciąż o sobie przypominają, bo wszyscy turyści zmierzający do zamku muszą obok nich przejść i większość przystaje choć na chwilę.
To wspomniany już most obok którego znajdują się pomniki.
Most prowadzi nad rzeką Narwią.
Z tykocińskiego rynku do zamku idzie się chwilę, wystarczy przejść właśnie tym mostem i iść cały czas prosto przez kilka minut.
Jako że widziałam już wiele zamków, sama mieszkałam obok co najmniej trzech, zamek w Tykocinie nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Przede wszystkim ze względu na położenie. Jestem przyzwyczajona, że zamek znajduje się w środku lasu na niedostępnej skale, a nie tuż przy drodze niemal w centrum miasta.
Tuż przed zamkiem zauważyłam bocianie gniazdo na słupie. Początkowo myślałam, że ten bocian jest sztuczny.
Ale kiedy przyjrzałam mu się z drugiej strony, stwierdziłam, że jest żywy, tylko się tak mało rusza po prostu:)
Zamek w Tykocinie aż błyszczy od nowości. To rekonstrukcja fragmentu na podstawie odnalezionych planów oryginalnej budowli. Może dlatego, że to tylko fragment, nie robi aż takiego wrażenia jak całość.
Na dziedzińcu czuć trochę pustkę, bo jest on odgrodzony tylko częściowo, brakuje tego nieodbudowanego kawałka zamku.
Zamek można zwiedzać, ja jednak ograniczyłam się jedynie do zwiedzenia zamkowej restauracji.
Ale obiekt cieszy się najwyraźniej popularnością wśród turystów, bo widziałam całkiem sporo zwiedzających, mimo pogody zapowiadającej się na deszcz.
W słonecznych dniach i w weekendy turystów jest pewnie jeszcze więcej.
Na koniec jeszcze kilka innych zdjęć z Tykocina.
W rynku znajduje się wiele zabytkowych niskich domków.
Niektóre zabytkowe domy czekają na zagospodarowanie.
Jednym z zabytków Tykocina jest klasztor. Prowadzi do niego zabytkowa brama.
Nad wejściem umieszczone są napisy po polsku.
Przydałoby się jednak tę bramę odmalować, bo trudno te napisy odczytać, zlewają się ze ścianą.
Obecnie na terenie klasztoru mieści się dom pomocy społecznej.
W Tykocinie chciałam jeszcze zobaczyć wiatrak i cmentarz, ale akurat podjechał autobus do Białegostoku, więc muszę zostawić te miejsca na kolejną wizytę na Podlasiu. Chciałam też zwiedzić wnętrze synagogi, w której obecnie działa muzeum. W soboty wejście jest darmowe, więc może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja. Podsumowując, największą atrakcją z całego Tykocina był dla mnie grób Łukasza Górnickiego, bo zamek nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Brakuje mi w nim historycznego klimatu. Trudno mi też sobie wyobrazić jego obronę, bo zamki z reguły są budowane na skałach lub na wyspach, żeby były niedostępne. Jedyną przeszkodą w zdobyciu tykocińskiej warowni może być Narew, bo rzeczywiście trudno by było od tej strony zaatakować.
Czymś nowym była też dla mnie taka niska zabudowa, chociaż też nie była szokiem, bo podobnie jest w Wilnie, chociaż tam nie jest aż tak nisko. Nowością były też dla mnie tak stare ślady polskości, nie jest do tego przyzwyczajona. Dla mnie stare znaczy niemieckie. Polecam wycieczkę do Tykocina, ale raczej na trochę dłużej niż ja, bo w 2-3 godziny nie zdążyłam zobaczyć wszystkiego i będę musiała jeszcze kiedyś wrócić.