sobota, 25 stycznia 2014

Jestem z Milicza:)

Świeżutka historia z wczorajszego wieczora. Wybierałam się na nocny maraton filmowy. W pobliżu dworca stanęłam na przejściu i zauważyłam, że czeka na nim również czarnoskóry (nie wiem jaka jest poprawna politycznie wersja opisu takiej osoby).

Czekałam na zielone, szukając czegoś w kieszeni. Ku mojemu zdziwieniu Murzyn podszedł do mnie i zapytał czy mówię po angielsku. Odpowiedziałam, że tak. On powiedział coś w stylu "Francis, Francisko", a ja nieprzytomna nie zrozumiałam, o co mu chodzi, myślałam, że mnie o coś pyta, bo tego się spodziewałam. Myślałam, że się zgubił i pyta o drogę. Zapytał mnie o imię, gdy ja zapytałam jego, powtórzył to Francis, Francisko czy jakoś tak, czyli wcześniej po prostu mi się przedstawił, a ja wyszłam na idiotkę:) To go jednak nie zraziło, dalej z uśmiechem opowiadał o sobie. Zapytałam skąd jest, okazało się, że z Francji. Teraz jest wolontariuszem w Miliczu, ale jak stwierdził to małe miasteczko, w którym niewiele się dzieje, dlatego przyjechał na wycieczkę do Wrocławia. Przyjrzał się mojemu strojowi i zapytał czy wracam ze sportu (sam miał sportową torbę na ramieniu). Pytanie mnie zaskoczyło, ale powiedziałam zgodnie z prawdą, że idę do kina. Śpieszyłam się już, więc nasza miła pogawędka na tym właśnie się skończyła.

Nie wspomniałam jeszcze, że część dialogu przeprowadziliśmy po polsku, bo znał on takie podstawowe pytania np. "Jak się nazywasz?" itp., co jeszcze bardziej wprawiło mnie w osłupienie. Już sam fakt, że do mnie zagadał bez wyraźnego powodu był dziwny, po prostu chciał chyba sobie pogadać z kimś, a jak usłyszałam, że całkiem nieźle mówi po polsku (przynajmniej tych kilka zdań, bo przy bardziej skomplikowanych kwestiach przechodziliśmy na angielski) to byłam zaskoczona do kwadratu.

czwartek, 23 stycznia 2014

Trześcianka

Jeszcze nie skończyłam mojej relacji z Wilna, ale tymczasowo zrobię przerwę na Podlasie, bo znowu się tam wybieram, a jeszcze starych zdjęć z poprzedniego pobytu nie dodałam:)
Będąc w Białymstoku zdecydowałam się na wycieczkę do wsi Soce. Nie ma bezpośredniego autobusu, kupiłam więc bilet do Trześcianki i stamtąd doszłam na piechotę. Dzisiaj na początek relacja z Trześcianki, na Soce przyjdzie czas później.
Pierwszym zabytkiem, który od razu rzuca się w oczy, jest położona przy drodze cerkiew.
Jest całkiem duża jak na niewielką miejscowość, nie byłam wewnątrz, więc nie wiem, jak wygląda to od środka.
Budynek jest najprawdopodobniej drewniany, przynajmniej tak mi się wydawało z daleka.
Trześciankę odwiedziłam w grudniu, ale śniegu nie było. Miejscami tylko jakieś resztki. Pogoda bardziej przypominała wiosnę niż zimę.
Wybrałam Soce i Trześciankę, ponieważ miejscowości te leżą w Krainie Otwartych Okiennic. Drewniane domy w tych wsiach są zdobione różnymi wzorami i pomalowane na różne kolory.
Nie chodziłam po całej Trześciance, widziałam kilka domów przy głównej ulicy, ale rzeczywiście większość była drewniana i miała malowane okiennice.
Nie ma chyba dwóch takich samych budynków, każdy się czymś wyróżnia.
W jednym zauważyłam strasznego potwora w oknie:)
Zdobienia są widoczne nie tylko na okiennicach, ale często też na rogach domów.
Wieś sprawiła na mnie wrażenie zadbanej, większość budynków była chyba niedawno malowana.
Domy mają różne kolory, w zachodzącym słońcu wyglądały całkiem ładnie.
Oprócz brązowego, żółtego czy zielonego, pojawia się też niebieski i różowy.
Rzeczywiście prawie każdy budynek ma okiennice, stąd pewnie nazwa szlaku łączącego tych kilka podlaskich wsi.
Nie miałam czasu na dokładne zwiedzanie Trześcianki, bo słońce zaczynało zachodzić, a przede mną była jeszcze droga do Soc (nie jestem pewna, jak powinno się odmieniać tę nazwę, może Soców?).
Były to 3 kilometry leśną drogą, więc zdążyłam w sam raz zanim zaczęło robić się ciemno.
W okolicy jest też wieś o ciekawej nazwie Puchły, niestety nie miałam już czasu, aby ją odwiedzić.
Jeśli komuś brakowałoby pomysłu na krótką wycieczkę po Podlasiu, polecam Trześciankę i okolice. Można tam pojechać np. rowerem latem albo tak jak ja autobusem.
Tak wyglądał rozkład w Trześciance w grudniu 2013:
Jako ciekawostka ogłoszenie, najbardziej zastanawia mnie czym są szelestuny, podoba mi się nazwa:)
Na zakończenie jeszcze zdjęcie cerkwi, które zrobiłam godzinę czy dwie później, kiedy wróciłam na autobus do Białegostoku. Już zaczynało zmierzchać.
Tak skończyła się moja krótka wycieczka do Trześcianki.
Innym razem pojawi się relacja ze wsi Soce.

wtorek, 14 stycznia 2014

Zaułek Literatów w Wilnie - Literatų gatvė

Kolejna porcja zdjęć z Wilna, tym razem jedno z najciekawszych miejsc wileńskiej starówki, czyli Zaułek Literatów.
Jeśli ktoś nigdy w Wilnie nie był i nie wie o co chodzi, to jest to niewielka uliczka, na której wmurowane zostały tablice upamiętniające różnych pisarzy jakoś z litewską stolicą związanych. A że Wilno na przestrzeni wieków było częścią różnych państw, a i literaci sami z siebie lubią migrować, to ścianę zdobią nie tylko litewscy twórcy.
Pojawia się też np. Słowacki.
Gałczyński z cudownym "Niprzypiąłniprzyłatał".
Oraz Kraszewski.
Oczywiście to nie wszyscy Polacy, naturalnie jest też Mickiewicz czy Miłosz, ale ich tabliczkom przyjrzałam się już dokładnie podczas moich wcześniejszych wizyt w Wilnie i nie robiłam zdjęć, bo już robiło się ciemno, co chyba zresztą widać na załączonych obrazkach. Może jeśli pojadę kiedyś do Wilna na dłużej, to zrobię całą galerię poświęconą Zaułkowi Literatów.
Prócz Polaków i Litwinów na ścianie można zobaczyć też prace poświęcone np. Franciszkowi Skorynie. Do niedawna nigdy o nim nie słyszałam, ale niedawno trochę bardziej zainteresowałam się Białorusią i teraz rzeźba z jego nazwiskiem w litewskiej wersji przykuła moją uwagę.
Zauważyłam też Güntera Grassa, którego chyba nie było jeszcze podczas mojego wcześniejszego pobytu w mieście nad Wilejką.
Liczebnie dominują chyba jednak Litwini, niektóre tabliczki są zabawne np. pewna przedstawia sztuczną szczękę, inne to małe dzieła sztuki.
Każde nazwisko to zupełnie inny styl i inna forma.
Na tej ścianie można znaleźć dosłownie wszystko, nawet prawdziwą książkę. Niestety litewski napis "Skyriu šią knygą Tiems, kurie yra ar bus - Rašytojams kurių laisva ranka kūrybą kūriė, kurs..." rozumiem tylko częściowo, więc nie będę się silić na nieporadne tłumaczenie.
Fragment Zaułku wygląda tak:
Ale jest on znacznie większy, a tabliczki są po obu stronach ulicy. I stopniowo wciąż ich przybywa.
Podczas wizyty w Wilnie warto pokręcić się po tych niewielkich i ciasnych uliczkach, można tam znaleźć czasem prawdziwe cudeńka.
To była pierwsza, ale mam nadzieję, że nie ostatnia moja relacja z Literatų gatvė, bo za każdym razem gdy tam jestem, przybywa coś nowego, coś się zmienia.
I szczerze polecam własne poszukiwania, gdy tylko nadarzy się taka sposobność.

niedziela, 12 stycznia 2014

Świąteczne Wilno

Od dawna już chciałam wybrać się do Wilna, ale wciąż nie było okazji. Ale w grudniu pojawiła się okazja, bo zaprosiła mnie do siebie koleżanka, więc nie namyślając się długo kupiłam bilety i pojechałam.
Nigdy jeszcze nie byłam w Wilnie w okresie przedświątecznym, zawsze w okolicach marca albo w wakacje. Miasto przystrojone dekoracjami było dla mnie zupełną nowością.
Staromiejskie uliczki wypełnione ciepłym światłem nabierają innego charakteru.
Inaczej wyglądała też siedziba pani prezydent, bo oprócz świątecznych dekoracji Prezidentūra ozdobiona była też symbolami prezydencji Litwy w Unii Europejskiej.
Udało mi się uchwycić także Pałac Prezydencki i znajdujący się nieco z  tyłu Uniwersytet Wileński wraz ze świecącym powyżej księżycem.
Choinka stoi nie tylko przed ratuszem, kolejna mieści się na placu Katedralnym.
Motywem przewodnim choinki ratuszowej są słodycze, na choince katedralnej dominują zabawki.
Obok znajduje się też niewielki jarmark świąteczny. W odróżnieniu od np. wrocławskiego jarmarku, gdzie budki są w kolorze drewna, ten wileński jest biały.
Zdziwił mnie odrobinę rozmiar jarmarku, w porównaniu do tego wrocławskiego jest naprawdę malutki. Reszta placu katedralnego pozostaje pusta.
To tyle świątecznych akcentów z litewskiej stolicy.
Za jakiś czas pewnie pojawią się kolejne relacje, bo wreszcie dorobiłam się własnych zdjęć z Wilna:)

środa, 1 stycznia 2014

Brazylijczyk i zupa z bobra:)

Prowadzę właśnie kurs polskiego dla obcokrajowców i przypomniała mi się pewna historia.

Jakiś czas temu, chyba rok, Wrocław odwiedziła grupa studentów interlingwistyki z Poznania. Towarzystwo było bardzo międzynarodowe, od Rosji zaczynając na Brazylii kończąc. I dzisiejszy wpis jest związany właśnie z jednym z Brazylijczyków.

Po zwiedzaniu miasta udaliśmy się do kawiarni, żeby w miłym i ciepłym miejscu spokojnie porozmawiać. Dodam, że wcześniej tych ludzi w ogóle nie znałam, ale po prostu postanowiłam przyjść, kiedy dowiedziałam się, że przyjeżdżają do Wrocławia. Razem ze znajomym Polakiem stałam przy barze, zastanawialiśmy się co zamówić. Obok nas był też wspomniany już Brazylijczyk i również dumał, co wybrać. Na szczęście menu było też po angielsku, z tego co pamiętam. Ale postanowiliśmy zapytać, czy nie potrzebuje mimo wszystko naszej pomocy. Nie wspomniałam chyba jeszcze, ale wszystkie rozmowy z nimi odbywały się w języku esperanto. Nagle jednak ten Brazylijczyk ni z tego ni z owego powiedział do nas: "Dobra, dobra zupa z bobra". Mnie i kolegę przez chwilę zamurowało, po czym zaczęliśmy się zwijać ze śmiechu. To było zupełnie niespodziewane, myśleliśmy, że on ani słowa nie zna po polsku.

Okazało się, że podczas studiów w Poznaniu zdążył  nauczyć się paru słów, w tym między innymi wspomnianej bezsensownej frazy o zupie z bobra. Później do końca wycieczki często podchodził do nas i powtarzał to zdanie, powodując u nas wybuch śmiechu.

A teraz ja zastanawiam się czy nie umieścić tej frazy w moim kursie, bo do tej pory były same raczej poważne rzeczy, więc może warto byłoby im podać też coś zabawnego. Przemyślę to jeszcze, lekcję mam dopiero pojutrze.