niedziela, 26 sierpnia 2012

Obdukcja w pociągu

Wracałam kiedyś do domu jakimś popołudniowym pociągiem, miejsc siedzących oczywiście nie było, więc stałam na korytarzu. Wraz ze mną trudy podróży dzieliło jeszcze parę osób, m.in. młody chłopak i młode dziewczyny. Był też mężczyzna w średnim wieku, o którym będzie opowieść.

Otóż mężczyzna ów swoje już w życiu przeżył. Jego wygląd określiłabym jako "nie pierwszej świeżości", lekko "żulowaty". Pan stwierdził, że warto podzielić się z nami, tzn. osobami stojącymi w tym przejściu między przedziałami, swoją tragedią. Opowiedział nam, co mu się przydarzyło - jeśli mnie pamięć nie myli - pogryzł go pies. Pokazywał też odpowiednie zaświadczenia od lekarza. Nie wiem jednak co go podkusiło, aby zademonstrować nam wszystkim rzeczoną ranę w całej okazałości. Jako że pies ugryzł go w udo, nie mógł zrobić tego inaczej, jak przez opuszczenie spodni. Na szczęście dla nas, dziewczyn, za najodpowiedniejszego słuchacza uznał tego młodego chłopaka, więc my nie musiałyśmy oglądać z bliska tego dowodu zbrodni.

Mimo wszystko dalej mam wątpliwości, po co w ogóle się tym przed nami chwalił. Liczył na obdukcję lekarską?:) Może chciał się uwiarygodnić? Myślę, że żadne z nas nie było jakoś szczególnie zainteresowane jego historią, a już na pewno nie chcieliśmy oglądać z bliska jego obrażeń po spotkaniu z psem. Być może nie miał nikogo innego, komu mógłby się pożalić. Na kolei można spotkać naprawdę dziwnych ludzi.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Plecak zapinany na spinacze

Obóz wędrowny Bieszczady, 2006 rok.

Był to mój pierwszy obóz wędrowny, pierwszy wyjazd z dużym plecakiem. Do tej pory rzadko podróżowałam, a na kolonię spakowałam rzeczy do torby. W związku z tym nie miałam swojego plecaka, musiałam pożyczyć od babci.

W dniu wyjazdu pakowałam ostatnie rzeczy, upychałam, co się dało. Plecak nie miał troków, więc nie było jak przytroczyć karimaty. Znalazłam na to sposób i przywiązałam ją jakimś sznurkiem, chyba nawet była to zwykła sznurówka do glanów, jeśli dobrze pamiętam. Cieszyłam się, że wszystko się jakoś pomieściło.

Niestety w ostatnim momencie przy zapinaniu plecaka zepsuł się zamek błyskawiczny od górnej klapy. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Przecież nie mogłam jechać z otwartym plecakiem (tym bardziej, że nawet komin miałam wypchany), a nie było już czasu na szukanie jakiegoś opakowania zastępczego:)

Przyparta do muru wymyśliłam rozwiązanie tymczasowe, które przetrwało te prawie 2 tygodnie w Bieszczadach - połączyłam klapę z resztą plecaka przy pomocy agrafek. W domu miałam tylko kilka, więc przerwy między nimi były zbyt duże, dalej mogłam w trasie stracić część mojego wyposażenia. Odkryłam wtedy, że mogę użyć do tego celu również odpowiednio spreparowanych spinaczy - powyginałam je w odpowiednie kształty i przymocowałam do plecaka. Wyglądało to tragicznie, ale przynajmniej spełniało swoją funkcję i bez większych przeszkód mogłam hasać po bieszczadzkich połoninach:) Niczego nie zgubiłam, ani nic mi nie zamokło. Od czasu do czasu musiałam tylko na nowo przywiązywać odwiązującą się bez przerwy karimatę:)

Niedługo później kupiłam swojego wymarzonego dużego Grota, który służy mi do dziś. Na szczęście do zapinania klapy służą klamry, a nie zamek. Klamry zdążyłam już kilka razy połamać, np. przydeptując albo zahaczając o ławkę, ale bez większych problemów mogłam je wymienić.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Krwawiący Ukrainiec w Warszawie

W tamtym roku wracałam z długiego pobytu w Wilnie, cała obładowana bagażem. Do Warszawy dojechałam autobusem z koleżanką, później sama musiałam przesiąść się na pociąg. Było już dość późno, w okolicach północy. Z wielkimi problemami znalazłam dojście na dworzec kolejowy i kupiłam bilet. 

Pociąg miałam dopiero nad ranem. Nie widziałam miejsca, w którym mogłabym spokojnie zaczekać, więc postanowiłam wrócić na dworzec autobusowy, było tam coś w rodzaju poczekalni, gdzie zebrało się już sporo ludzi. Zajęłam wolne miejsce na podłodze, położyłam się na karimacie ze słuchawkami na uszach i tak miałam zamiar przeczekać do rana.

Z niebytu wyrwał mnie głos ochroniarza, który głośno kogoś wyganiał. Zdjęłam słuchawki i okazało się, że do poczekalni przyszedł młody Ukrainiec z rozciętą ręką, szukał pomocy. Prosił ochroniarza, żeby zadzwonił na pogotowie. Ten nie chciał tego zrobić, nie miał nawet apteczki i próbował jak najszybciej pozbyć się tego chłopaka, bo zakrwawił mu całą podłogę. Ukrainiec był pod wpływem alkoholu, ale nie był mocno pijany ani agresywny.  W mieszance polsko-ukraińsko-rosyjskiej wyjaśnił, że skaleczył się przy otwieraniu piwa.

Przypomniało mi się, że mam apteczkę w plecaku, więc długo się nie namyślając, wyjęłam ją i podałam bandaż Ukraińcowi. Ochroniarz pomógł mu zatamować krwawienie przy pomocy mojego bandaża i chusteczki higienicznej. Prowizorycznie opatrzony Ukrainiec odszedł w swoją stronę, a podróżni w poczekalni wrócili do przerwanej drzemki.

Od jakiegoś czasu noszę ze sobą apteczkę, tak na wszelki wypadek, dmuchając na zimne. Nigdy nie myślałam, że mi się przyda. W Warszawie okazało się jednak, że warto być przygotowanym na różne sytuacje.

sobota, 18 sierpnia 2012

Pobudka w Bieszczadach

Obóz wędrowny w Bieszczadach, 2006 rok. 

Nasz pierwszy nocleg na tym obozie, wybraliśmy ładne miejsce w lesie i postanowiliśmy nie rozbijać namiotu. Było ciepło, a ludzi w okolicy się nie spodziewaliśmy. Rozłożyliśmy tylko karimaty i wskoczyliśmy w śpiwory. Trudno było mi zasnąć, bo przeszkadzały mi komary, zresztą zwykle bardzo długo zasypiam, ale w końcu się udało. 

Obudziły mnie przestraszone głosy moich koleżanek i głos mojego drużynowego. Opowiadał im on, jak odstraszyć dzikie zwierzęta. Według niego najlepiej zacząć hałasować, to zwierzę samo się wystraszy i ucieknie. Wszyscy zaczęli tupać w karimaty. Wyrwana ze snu nie bardzo rozumiałam, o co chodzi. Okazało się, że koleżanki usłyszały jakieś dziwne odgłosy w lesie i myślały, że to niedźwiedź. Na szczęście jeśli cokolwiek się tam wtedy czaiło, nie zaatakowało nas.

Niezrażona ich paniką poszłam spać dalej. Za chwilę jednak znowu się obudziłam, bo zaczęło padać. Zaczęliśmy w pośpiechu rozstawiać namiot, żeby szybko schować się przed deszczem. Tej nocy nie spotkały nas już żadne inne atrakcje.

Do końca naszego pobytu nie mieliśmy okazji spotkać niedźwiedzia, ale później z reguły spaliśmy bliżej cywilizacji i od razu rozstawialiśmy namiot, żebyśmy później nie musieli robić tego zaspani i po ciemku.

piątek, 17 sierpnia 2012

Autostop z olimpijczykiem

Niedawno zakończyły się Igrzyska Olimpijskie, których nie oglądałam ze względu na brak telewizora na Słowacji. Czasem w jakiejś knajpie w oczekiwaniu na pizzę widziałam jakieś chińskie gimnastyczki:) Przypomniała mi się za to, że zupełnie przypadkowo spotkałam kiedyś olimpijczyka, ale z igrzysk zimowych.

Majówka 2007, wyjazd w Beskidy i nieoczekiwanie też w Tatry.

Drużyną postanowilismy spędzić długi weekend majowy w górach. Wybraliśmy Beskidy, bo większość z nas jeszcze nigdy tam nie była. Zdobyliśmy kilka szczytów, m.in. Babią Górę, Klimczok, Łysą Górę, Trubacz i Turbacz (chyba jakiś złośliwiec specjalnie wymyślił dwie prawie takie same nazwy:P) W międzyczasie nasza 4-osobowa grupa powiększyła się o 2 dziewczyny, które zrobiły sobie podobny wyjazd, ale w innym rejonie Beskidów. Dojechaliśmy do nich, żeby im nie było smutno tak we dwójkę:)

Wracając do historii właściwej - chodząc po Beskidach, ciągle widzieliśmy gdzieś w tle zamglone Tatry. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie postanowili drugi raz w ciągu jednego wyjazdu spontanicznie zmienić miejsce pobytu:) Musieliśmy jakoś dostać się do Zakopanego, najtańsze i najciekawsze rozwiązanie - autostop. Wahaliśmy się, czy podzielić się na pary czy na trójki, ale ostatecznie stworzyliśmy 2 grupy 3-osobowe, licząc na sporo szczęścia.

Tamte dziewczyny dojechały bez większych przygód Jeepem. My natomiast długo staliśmy na fragmencie drogi pod Nowym Targiem. Miejsce być może nie było najlepsze, bo blisko zakrętu, ale nie mieliśmy już siły iść dalej. Pamiętam, że był upał i prawie nikt się nie zatrzymywał. Zaczynaliśmy już wątpić, że cokolwiek złapiemy.

Niespodziewanie przystanął samochód, złoty matiz. Młody chłopak powiedział, że nie ma problemu i może nas podrzucić aż do Zakopanego, do samego centrum, bo mieszka akurat w pobliżu. Byliśmy zachwyceni. Jeśli dobrze pamiętam, w samochodzie była opona albo całe koło rowerowe, bo kierowca wracał właśnie z serwisu. Bardzo przyjemnie nam się rozmawiało, chłopak opowiedział nam trochę o okolicy. Na końcu się przedstawił i podał nam nawet swoją wizytówkę, gdybyśmy chcieli się z nim kiedyś skontaktować. Okazało się, że ten chłopak to reprezentant Polski w łyżwiarstwie szybkim i olimpijczyk!

Nie przeczę, że podróżowanie autostopem do najbezpieczniejszych nie należy. Ale w ten sposób można zaoszczędzić trochę pieniędzy, poznać ciekawych ludzi i usłyszeć niesamowite historie. Należy tylko zachować podstawowe zasady bezpieczeństwa i unikać podejrzanych sytuacji. Wątpię, czy udałoby mi się poznać panczenistę w innym środku transportu. Nawet gdybyśmy jechali tym samym pociągiem, pewnie nigdy bym się o tym nie dowiedziała, bo zazwyczaj ludzie ze sobą nie rozmawiają nawzajem. A jadąc na stopa z reguły rozmawia się z kierowcą, żeby lepiej się poznać albo nie zasnąć:)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Kołysanka w Głuchołazach

Harcerski Rajd Głuchołazy w 2008 roku. Wszystko było fajnie do momentu, w którym dowiedzieliśmy się, że moja drużyna nie ma opłaconego udziału w rajdzie. Dotyczyło mnie to osobiście, ponieważ byłam skarbnikiem i pamiętałam, że na pewno zapłaciliśmy. Sprawa utknęła gdzieś wyżej na poziomie hufca i nie zależała od nas. Mimo wszystko popsuło mi to humor, cały dzień chodziłam jak struta.

Zauważył to drużynowy pewnej zapoznanej na rajdzie jednostki. Kiedy kładliśmy się spać, a ja byłam już w swoim śpiworze, usiadł obok z gitarą i zaczął śpiewać. W przerwie między piosenkami zapytałam, dlaczego to robi. Według niego wyglądałam tak smutno, że postanowił zaśpiewać mi kołysankę, aby poprawić mi nastrój. Było to bardzo miłe, niespodziewane i rzeczywiście poczułam się lepiej. Należy tutaj dodać, że wcześniej się nie znaliśmy i że ten drużynowy był około 20 lat ode mnie starszy. Dobrze, że czasem jeszcze zdarzają się takie bezinteresowne gesty.

Do tej pory przypomina mi się ten moment, gdy usłyszę piosenkę "Jesień idzie", którą poznałam właśnie wtedy w jego wykonaniu:
Ale cóż, oni żyli najdłużej
Mieli swoje staruszkowe zasady
I wiedzieli, że prędzej czy później
Jesień przyjdzie, nie ma na to rady

Sok z czarnej porzeczki

Historia zasłyszana, ale jestem skłonna w nią uwierzyć. Opowiedziała mi ją koleżanka, która tam pracowała. Jeśli któś jest wrażliwy i akurat je obiad, albo jeszcze gorzej, pije sok porzeczkowy, lepiej niech tego nie czyta.

Przedsiębiorstwo przetwórstwa owoców i warzyw. Koleżanka pracowała na taśmie przy czarnej porzeczce, z której później powstawał koncentrat, na podstawie którego powstają wszystkie soki dostępne w sklepach. Na taśmie lądowały gałęzie z porzeczkami plus dodatkowe przedmioty. Nawet mimo starań pracownicy nie byli w stanie wyłowić wszystkiego, co przypadkiem lub celowo znalazło się w tych transportach. Nie mogli dłużej niż na kilka sekund zatrzymać taśmy, a warstwa owoców i "dodatków" była gruba na kilkadziesiąt centymetrów. Koleżanka nie mogła uwierzyć, że z tych śmieci, które tam przyjeżdżają, naprawdę powstaje sok i do dzisiaj nie pije soku porzeczkowego, choć minęło już parę lat. Oto krótka lista tego, z czego oprócz porzeczki powstawał koncentrat w tej fabryce:

- gałęzie
- butelki
- niedopałki papierosów
- ptasie gniazda
- martwe ptaki
- głowy martwych ptaków lub ptasie tułowia bez głów

Od usłyszenia tej opowieści minęło już parę dni, ale ochota na sok porzeczkowy u mnie nie wróciła i obawiam się, że może nigdy nie wrócić. Teraz, kiedy widzę go w sklepie, od razu przypominają mi się te ptasie gniazda i martwe ptaki, które mogę za chwilę wypić. Ohyda!

Z góry przepraszam, jeśli ktoś właśnie pił i opluł sobie monitor albo zalał klawiaturę, ale uprzedzałam wcześniej, że wrażliwi nie powinni czytać tego tekstu.

środa, 15 sierpnia 2012

Partizánske

Dzisiaj czas na przedstawienie miejsca, w którym spędziłam ostatnie półtora miesiąca. Nie spodziewałam się, że jest tam tak ładnie. Niestety nie miałam ze sobą aparatu, a zdjęcia z komórki nie oddają w pełni uroku Partizánskiego.
Miasteczko jest niewielkie, mieszka tu około 25 tys. ludzi. Przed wojną była to malutka wieś, dopiero po założeniu fabryki obuwia i połączeniu z pobliskimi wioskami, Partizánske zyskało obecny kształt i nazwę. Wszędzie jest blisko, z naszego bloku do biura w centrum miasta mieliśmy 10 minut, podobnie do Tesco i Lidla. Mimo, że miejscowość jest niewielka, ma 2 baseny, lotnisko oraz kręgielnię. Ze wszystkich stron otoczone jest pięknymi wzgórzami, na które codziennie nie mogłam się napatrzeć z naszego mieszkania.
Zwłaszcza nocą widok z okien robił wrażenie. W pobliskim lesie są 2 pomniki upamiętniające partyzantów, od których miasto wzięło swoją nazwę. W pobliżu Partizánskiego znajdują się także obserwatorium astronomiczne oraz muzeum Puszkina, których niestety nie udało mi się odwiedzić.

Warto polecić chińską restaurację w centrum miasta, jadaliśmy tam bardzo często. Porcje są naprawdę ogromne (zwykle jadłam z kimś na pół, bo nie byłam w stanie sama zjeść wszystkiego) i smaczne. Mają też pyszne desery: banany w miodzie i płonące lody. W innych lokalach proponuję spróbować tego, co rzadko można zjeźć w Polsce, czyli bryndzové halušky, vyprážaný syr z tatarską omáčką i osuchy z różnymi dodatkami (bryndzą, oscypkiem, warzywami itp.).

Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze wrócić do Partizánskiego, obecnie jestem zachwycona spokojem i pięknym położeniem miasteczka. Być może na dłuższy czas może być to nużące, ale jeśli ktoś potrzebuje wyciszenia - jest to idealne miejsce.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Słowacja - Polska

Na bieżąco trochę wrażeń z mojej wczorajszej podróży z Partizanskiego do Polski.

Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i o 9 rano wyruszyliśmy. Dzień wcześniej wyszukałam dla nas połączenia, niestety nie było innej możliwości jak jazda dwoma autobusami i czterema pociągami. Do Wrocławia jechaliśmy we dwójkę, później ja sama, prawie śpiąc, dojechałam do Wałbrzycha po północy. Czyli byłam w trasie ponad 15 godzin.

W Bohuminie poszliśmy na obiad. Byliśmy już kiedyś w tej knajpie i wspominałam ją całkiem dobrze, ważne, że była blisko dworca. Usiedliśmy na takich wygodnych kanapach. Fakt, że pani zapomniała o mojej herbacie, to nic. Nasz odpoczynek zmąciło pojawienie się na jednej z poduszek szczypawicy, która wesoło sobie dreptała po sofie i po ścianie...

W pociągu z Bohumina do Opola chciałam zgłosić konduktorowi, że w Opolu będziemy mieć tylko 4 minuty na przesiadkę do Wrocławia  i poprosić, żeby tamten pociąg na nas chwilę poczekał. Konduktor powiedział, że nie będzie problemu, na pewno poczeka. W Opolu w pośpiechu wysiedliśmy obładowani bagażami od stóp do głów i chcieliśmy biec w poszukiwaniu kolejnego połączenia. Stojąc już na peronie zauważyliśmy, że na tablicy jest napisane, że ten pociąg, którym przyjechaliśmy, jedzie właśnie do Wrocławia. Mocno zdziwiona poszłam do konduktora i zapytałam, czy to prawda. Odpowiedział, że dzisiaj wyjątkowo akurat ten jedzie aż do Wrocka. Zszokowani wróciliśmy na swoje miejsca, zastanawiając się, po co w ogóle wysiadaliśmy i czy ktoś wcześniej nie mógł nam powiedzieć, że możemy tym pociągiem dojechać bez przesiadki? Chyba, że ta zmiana była wynikiem chaosu na kolei  i konduktorzy sami nie wiedzieli, że pociąg jedzie dalej.

Kolejny pociąg. Obok siedział młody chłopak z piwem. Często rozmawiał przez telefon, więc chcąc nie chcąc, dowiedziałam się o nim więcej niż chciałam wiedzieć. Był po czterech piwach i właśnie pił piąte w pociągu. Wracał z Łodzi, bo prawie rzuciła go dziewczyna. Tzn. pokłócili się i powiedziała mu, że do niedzieli zdecyduje czy dalej będą razem. Za mocno zaangażował się w związek, ale nie będzie się z tego powodu wieszał. Chyba nieświadomie podzielił się ze współpasażerami informacją, że wybiera się do Czech po towar i może przywieźć też dla kumpli, ale będą musieli mu za niego zapłacić. Dodam jeszcze, że akurat gdy to mówił, w przedziale byli nie tylko pasażerowie, ale też konduktor.

W tym samym pociągu jakaś para damsko-męska zniknęła na dłuższą chwilę w toalecie. Wolę się nawet nie domyślać, co oni tam razem robili.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Burza na Bukowym Berdzie

Przedwczoraj mieliśmy w Partizankim wielką burzę w nocy. Mieszkamy na 10. piętrze, więc mieliśmy widok na całe miasteczko, okoliczne wsie i oczywiście góry. Bardzo się błyskało, lało jak z cebra. W tym momencie cieszyłam się, że śpię wygodnie w domu, a nie w jakimś namiocie w środku lasu. Ale przypomniała mi się pewna sytuacja.

Obóz wędrowny w Bieszczadach, 2006. Trasa wypadała nam przez Bukowe Berdo. Pamiętam, że gdy wchodziliśmy do lasu, była ładna pogoda, upał. Im wyżej wchodziliśmy, pogarszała się pogoda. Gdy doszliśmy na szczyt, była już burza, obok nas co chwilę uderzały pioruny. Widzieliśmy błyskawice na sąsiednich szczytach. Nie wiedzieliśmy, co robić. Według jednej z teorii, pioruny uderzają w najwyższe punkty w okolicy, czyli w tym wypadku mieliśmy spore szanse stać się ofiarami. Nie mieliśmy czasu do namysłu. Postanowiliśmy zrzucić z siebie wielkie, ciężkie plecaki (w których było sporo metalowych elementów) i uciec niżej. Zeszliśmy ze szczytu i przykucnęliśmy w jakichś krzakach, starając się zachować w zasięgu wzroku nasz pozostawiony na pastwę losu dobytek.

Po jakimś czasie burza się uspokoiła. Gdy zeszliśmy z gór, powitało nas piękne słońce. Na nasze szczęście nikomu z nas nic się nie stało. Ale przeżyliśmy chwilę grozy, gdy zaczajeni w krzakach obserwowaliśmy pioruny uderzające tuż obok nas. To był kolejny przykład na to, jak zmienna potrafi być pogoda w górach i że zawsze należy być przygotowanym na każdą ewentualność.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Kremenaros

Wydaje mi się, że większość ludzi chciałaby mieć możliwość znaleźć się w ciągu 5 minut w 3 różnych państwach. Otóż jest to możliwe bez pomocy magii, wystarczy pojechać w Bieszczady. Znajduje się tam góra o trzech różnych nazwach (Krzemieniec, Kremenaros, Kremenec). Na jej szczycie spotykają się granice trzech krajów: Polski, Słowacji i Ukrainy. W ciągu chwili można obejść dookoła ustawiony tam granitowy obelisk i bez żadnego teleportu odwiedzić 3 państwa.

Ja poznałam to miejsce w 2006 roku podczas mojego pierwszego obozu harcerskiego. Polska nie była wtedy jeszcze w strefie Schengen, więc możliwość wizyty w dwóch obcych krajach naraz bez wyrobionego paszportu była czymś bardziej niezwykłym niż teraz. Mimo że obecnie możemy dowolnie poruszać się po prawie całej Europie, myślę, że Kremenaros jest miejscem ciekawym i wartym odwiedzenia. Podobnie jak całe Bieszczady, do których od dawna planuję wrócić, ale jakoś nie wychodzi na razie.