Obóz wędrowny w Bieszczadach, 2006 rok.
Nasz pierwszy nocleg na tym obozie, wybraliśmy ładne miejsce w lesie i postanowiliśmy nie rozbijać namiotu. Było ciepło, a ludzi w okolicy się nie spodziewaliśmy. Rozłożyliśmy tylko karimaty i wskoczyliśmy w śpiwory. Trudno było mi zasnąć, bo przeszkadzały mi komary, zresztą zwykle bardzo długo zasypiam, ale w końcu się udało.
Obudziły mnie przestraszone głosy moich koleżanek i głos mojego drużynowego. Opowiadał im on, jak odstraszyć dzikie zwierzęta. Według niego najlepiej zacząć hałasować, to zwierzę samo się wystraszy i ucieknie. Wszyscy zaczęli tupać w karimaty. Wyrwana ze snu nie bardzo rozumiałam, o co chodzi. Okazało się, że koleżanki usłyszały jakieś dziwne odgłosy w lesie i myślały, że to niedźwiedź. Na szczęście jeśli cokolwiek się tam wtedy czaiło, nie zaatakowało nas.
Niezrażona ich paniką poszłam spać dalej. Za chwilę jednak znowu się obudziłam, bo zaczęło padać. Zaczęliśmy w pośpiechu rozstawiać namiot, żeby szybko schować się przed deszczem. Tej nocy nie spotkały nas już żadne inne atrakcje.
Do końca naszego pobytu nie mieliśmy okazji spotkać niedźwiedzia, ale później z reguły spaliśmy bliżej cywilizacji i od razu rozstawialiśmy namiot, żebyśmy później nie musieli robić tego zaspani i po ciemku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz