Od jakiegoś czasu trochę już mi się przejadło wybieranie, dodawanie i opisywanie zdjęć. Zwłaszcza to ostatnie, gdy nic mądrego nie przychodzi do głowy, powtarza się ciągle to samo albo pisze jakieś bzdury. Dlatego dzisiaj dla odmiany historia bez zdjęć, jakich bywało już tu wiele. Zdjęcia nie zając, nie uciekną:) Kiedyś jeszcze przyjdzie na nie pora.
Podczas wymiany w Petersburgu, jeden z uczestników zaprosił nas do siebie do domu na obiad. Byłam tym dość zaskoczona, bo wynikło to nagle i niespodziewanie, a przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam wcześniej. Stwierdziliśmy, że nie możemy odmówić i udaliśmy się metrem pod wskazany adres. Na ulicy czekał na nas Walerij. W tym miejscu może krótko go przedstawię. Jest bardzo miły i mądry, chociaż czasem sprawia wrażenie, jakby trochę nie ogarniał:) I ciekawostka - jest leworęczny tak jak ja:) Nie spodziewałam się wiele po tym obiedzie, myślałam, że skończy się raczej na herbacie i ciastkach, które kupiliśmy w sklepie po drodze.
Walerij zaprowadził nas do jednego z wielkich bloków z płyty, sama mieszkam w podobnym. Usiedliśmy przy dużym stole, który zajmował prawie całą niewielką kuchnię. Okazało się, że Walera przygotował dla nas prawdziwą ucztę. Na obiad był kotlet po kijowsku (w Petersburgu mówią na to kotlet po moskiewsku podobno). Ale na tym nie koniec. Na deser było ciasto z malinami (albo truskawkami, już nie pamiętam) w galaretce. A do tego ciasta gospodarz podał nam złocone łyżki. Walerij powiedział, że są po babci babci albo coś podobnego, ale na początku nie zrozumieliśmy. W dalszej rozmowie wyszło, że te łyżki są bardzo stare, on tej prababci czy nawet praprababci nie znał, wędrują one tak z pokolenia na pokolenie przekazywane jako rodzinna pamiątka. Co prawda mi osobiście bardzo niewygodnie się nią jadło (jakiś dziwny kształt miała, nie mogłam jej sobie dobrze ułożyć w dłoni), ale byłam pod wrażeniem, że dla prawie obcych ludzi wykłada na stół tak cenne rzeczy. Podobnie było zresztą z filiżankami, ich historii nie poznałam, ale też były bardzo ładne.
Wyszliśmy najedzeni po uszy, Walerij ugościł nas naprawdę po królewsku. Na pożegnanie podarował też każdemu z nas starą monetę z Leninem. Wszelkim uczulonym na komunistyczne symbole od razu wyjaśniam, że on po prostu zbiera monety i stwierdził pewnie, że ciekawsze dla nas będą te starsze, bo obecne ruble i tak przecież musieliśmy wymienić. Nie miało to nic wspólnego z propagandą.
Podsumowując, to było dla nas bardzo ciekawe doświadczenie. Gościliśmy w prawdziwym domu zwykłego mieszkańca petersburskiego blokowiska. To co innego niż hostel czy akademik. Mogliśmy też zjeść pyszny obiad. Wprawdzie kotlety przygotowała mama Walery, ale i tak bardzo się postarał. Przy stole dowiedzieliśmy się też wielu ciekawych rzeczy, to chyba właśnie wtedy usłyszałam, że w Newie normalnie łowią ryby i je jedzą. Tak na pierwszy rzut oka niewiele różnią się nasze obyczaje. Zaskoczył mnie trochę stół, który zajmował całą kuchnię, ja w kuchni w ogóle nie mam stołu, bo nie ma na to miejsca, jemy w dużym pokoju. No i te łyżki po prababci to też był trochę szok, bo ja nie mam w domu nic takiego. Może było coś jeszcze, ale już mi umknęło. Po obiedzie u Walerija spóźniliśmy się trochę na następny punkt programu naszego pobytu w Petersburgu, ale było warto:) W końcu nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek jakiś petersbużanin zaprosi nas do siebie do domu.
Podczas wymiany w Petersburgu, jeden z uczestników zaprosił nas do siebie do domu na obiad. Byłam tym dość zaskoczona, bo wynikło to nagle i niespodziewanie, a przynajmniej ja nic o tym nie wiedziałam wcześniej. Stwierdziliśmy, że nie możemy odmówić i udaliśmy się metrem pod wskazany adres. Na ulicy czekał na nas Walerij. W tym miejscu może krótko go przedstawię. Jest bardzo miły i mądry, chociaż czasem sprawia wrażenie, jakby trochę nie ogarniał:) I ciekawostka - jest leworęczny tak jak ja:) Nie spodziewałam się wiele po tym obiedzie, myślałam, że skończy się raczej na herbacie i ciastkach, które kupiliśmy w sklepie po drodze.
Walerij zaprowadził nas do jednego z wielkich bloków z płyty, sama mieszkam w podobnym. Usiedliśmy przy dużym stole, który zajmował prawie całą niewielką kuchnię. Okazało się, że Walera przygotował dla nas prawdziwą ucztę. Na obiad był kotlet po kijowsku (w Petersburgu mówią na to kotlet po moskiewsku podobno). Ale na tym nie koniec. Na deser było ciasto z malinami (albo truskawkami, już nie pamiętam) w galaretce. A do tego ciasta gospodarz podał nam złocone łyżki. Walerij powiedział, że są po babci babci albo coś podobnego, ale na początku nie zrozumieliśmy. W dalszej rozmowie wyszło, że te łyżki są bardzo stare, on tej prababci czy nawet praprababci nie znał, wędrują one tak z pokolenia na pokolenie przekazywane jako rodzinna pamiątka. Co prawda mi osobiście bardzo niewygodnie się nią jadło (jakiś dziwny kształt miała, nie mogłam jej sobie dobrze ułożyć w dłoni), ale byłam pod wrażeniem, że dla prawie obcych ludzi wykłada na stół tak cenne rzeczy. Podobnie było zresztą z filiżankami, ich historii nie poznałam, ale też były bardzo ładne.
Wyszliśmy najedzeni po uszy, Walerij ugościł nas naprawdę po królewsku. Na pożegnanie podarował też każdemu z nas starą monetę z Leninem. Wszelkim uczulonym na komunistyczne symbole od razu wyjaśniam, że on po prostu zbiera monety i stwierdził pewnie, że ciekawsze dla nas będą te starsze, bo obecne ruble i tak przecież musieliśmy wymienić. Nie miało to nic wspólnego z propagandą.
Podsumowując, to było dla nas bardzo ciekawe doświadczenie. Gościliśmy w prawdziwym domu zwykłego mieszkańca petersburskiego blokowiska. To co innego niż hostel czy akademik. Mogliśmy też zjeść pyszny obiad. Wprawdzie kotlety przygotowała mama Walery, ale i tak bardzo się postarał. Przy stole dowiedzieliśmy się też wielu ciekawych rzeczy, to chyba właśnie wtedy usłyszałam, że w Newie normalnie łowią ryby i je jedzą. Tak na pierwszy rzut oka niewiele różnią się nasze obyczaje. Zaskoczył mnie trochę stół, który zajmował całą kuchnię, ja w kuchni w ogóle nie mam stołu, bo nie ma na to miejsca, jemy w dużym pokoju. No i te łyżki po prababci to też był trochę szok, bo ja nie mam w domu nic takiego. Może było coś jeszcze, ale już mi umknęło. Po obiedzie u Walerija spóźniliśmy się trochę na następny punkt programu naszego pobytu w Petersburgu, ale było warto:) W końcu nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek jakiś petersbużanin zaprosi nas do siebie do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz