O tym, jak trasę do z Marianówki do Wrocławia, pokonaliśmy w 9 godzin, chociaż to tylko trochę ponad 100 km.
W weekend odwiedziłam z przyjaciółmi Kotlinę Kłodzką. Mieliśmy jeden nocleg w Marianówce. Było nas czworo, ale przed północą pojawił się znajomy moich przyjaciół, którego ja i moja koleżanka wcześniej nie znałyśmy. Wcześniej planowaliśmy iść na piechotę do Stronia Śląskiego, ale w związku z jego przybyciem zmieniliśmy trochę plany, bo mogliśmy skorzystać z jego samochodu. Miał nas odwieźć na dworzec w Kłodzku.
Po śniadaniu wyruszyliśmy z Marianówki po godzinie 10. W trakcie jazdy okazało się, że jedziemy nie do Kłodzka, ale do Stronia odwieźć naszych znajomych. Po pożegnaniu z przyjaciółmi nasz nowy znajomy zawiózł nas do Kłodzka. W trakcie rozmowy wyszło, że on też jedzie dzisiaj do Wrocławia, ale trochę później, bo musi się najpierw spakować. Wysadził nas na dworcu w Kłodzku, żebyśmy sprawdziły, o której mamy pociąg, ale zaproponował, że jeśli nam się nie śpieszy, możemy jechać do Wrocławia razem z nim. Pociąg miałyśmy za godzinę. Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy, że pojedziemy z nowym znajomym. Obiecał, że wystarczy mu godzina na spakowanie się.
Pojechaliśmy do niego, zaprosił nas do siebie, poczęstował ciastem i herbatą. Było to bardzo miłe, bo przecież dopiero co się poznaliśmy. Na jego komputerze obejrzeliśmy zdjęcia z wczorajszej wycieczki. W międzyczasie, kiedy on się pakował, my miałyśmy oglądać film, ale po pewnym czasie zorientowałyśmy się, że to nie całość, tylko urywki z filmu, co bardzo nas rozbawiło. Czas przyjemnie nam mijał, ale usłyszałyśmy pralkę. Okazało się, że musimy poczekać, aż skończy prać i nasz znajomy wywiesi pranie. Trochę nas to zaskoczyło, ale przecież same się zgodziłyśmy z nim jechać i trochę poczekać. Za chwilę przyszedł i zaprosił nas na obiad. Nie spodziewałyśmy się takiej gościnności. Naleśniki i kakao były naprawdę pyszne. Ale wyjechaliśmy z Kłodzka po godzinie 14. Gdybyśmy zdecydowały się na pociąg, prawdopodobnie byłybyśmy już we Wrocławiu albo bardzo niedaleko. Ja się nigdzie nie śpieszyłam, ale koleżanka miała jeszcze tego dnia sporo pracy przed sobą.
W końcu ruszyliśmy w upragnionym kierunku. Tym razem innym samochodem, wcześniejszą małą osobówkę zamieniliśmy na wielki dostawczak. Przez okna podziwiałyśmy piękne widoki, bo rzadko podróżujemy tą trasą. Wrocław był już coraz bliżej. Niestety ok. 15 km przed Wrocławiem okazało się, że nasz kierowca musi coś załatwić na budowie. Nie mając lepszego wyboru, pojechałyśmy razem z nim. Musieliśmy czekać na jego współpracownika, z którym się umówił. Przez ten czas zrobiło się już ciemno. Wreszcie przyjechał. Nasz znajomy załatwił, co miał załatwić i zaprosił nas na budowę, żebyśmy mogły zobaczyć, nad czym pracuje. Było to dość ciekawe, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji być na budowie, ale czas mijał, a my dalej mieliśmy spory kawał drogi do domu.
Wjechaliśmy do Wrocławia. Nasza radość nie była jednak zbyt długa, bo okazało się, że znajomy umówił się z kolegą, po zupełnie przeciwnej stronie miasta i najpierw pojedziemy go odebrać. Jakby tego było mało, nawigacja źle go naprowadziła i trafiliśmy na inną ulicę. Na szczęście nie było to daleko od miejsca docelowego. W oczekiwaniu na kolegę, nasz kierowca poczęstował nas naleśnikami zabranymi z domu. Uprzedził jednak, że mamy je zjeść, zanim pojawi się kolega. Do tej pory nie wiem, czy to było na serio, czy to tylko taki żart. W każdym razie nie zdążyłyśmy zjeść i jak tylko na horyzoncie pojawił się kolega, wszyscy jak jeden mąż schowaliśmy naleśniki, tak żeby nie widział:) Wywołało to lawinę śmiechu. Oczywiście dla kolegi znalazł się jeszcze jeden naleśnik.
Niestety w tym samochodzie z przodu mógł jechać tylko kierowca i dwóch pasażerów, co oznaczało, że dla kolegi nie było już miejsca. Na pace były różne materiały budowlane, więc jazda w takim towarzystwie nie byłaby zbyt bezpieczna. Ostatecznie ja z koleżanką jakoś się ścisnęłyśmy, aby on też mógł wsiąść. Nie było to łatwe, bo prawie siedziałam na hamulcu ręcznym i musiałam ciągle podnosić nogę, aby można było zmienić biegi. Pocieszało mnie jedynie, że mamy już do przejechania tylko kawałek po mieście.
Nasz przypadkowo poznany znajomy odstawił nas wreszcie w umówione miejsce. Po drodze mijaliśmy jeszcze uczestników marszu z okazji święta narodowego, niosących flagi oraz mnóstwo policji pilnującej porządku i bezpieczeństwa. Cieszyło mnie, że byli skupieni na czymś innym, bo gdyby zauważyli jak jedziemy, pewnie nie obeszłoby się bez mandatu.
Niewątpliwie był to mile spędzony dzień pełen atrakcji, ale nigdy nie przypuszczałyśmy, że tak mały odcinek będziemy pokonywać aż 9 godzin! Nasz kierowca, mimo że ledwo nas znał, był bardzo miły i gościnny, ale mógł uprzedzić, że będziemy we Wrocławiu dość późno. Przecież wcale nie musiał nas odwozić, same byśmy sobie poradziły. Przyjechaliśmy około godziny 19, a pociągiem na pewno byłybyśmy o wiele wcześniej. Nie robiło mi to większej różnicy, ale koleżance trochę się śpieszyło i planowała wrócić do domu popołudniu, a nie wieczorem.
Przez moment mogłam sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś porwany. Nie miałyśmy zbyt wielkiego wpływu na to dokąd i kiedy jedziemy. Ale same się na to zdecydowałyśmy i w każdej chwili mogłyśmy zaprotestować. Nasz kierowca starał się nas informować o swoich planach, ale gdybym nie wiedziała, że to dobry przyjaciel moich znajomych, czułabym się dziwnie. Gdybym jechała autostopem, a ktoś by się tak podejrzanie zachowywał, uciekałabym stamtąd jak najszybciej. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i dotarłyśmy do celu, choć zajęło nam to tyle czasu. Na nasze pytania, kiedy będziemy we Wrocławiu, kierowca żartobliwie odpowiadał: "Przed świtem będziemy!". Rzeczywiście miał rację, zdążyliśmy przed świtem:)