Dla odmiany sytuacja mniej przyjemna, wręcz niebezpieczna. Razem z dwoma koleżankami w 2009 roku brałyśmy udział w Przygodowym Rajdzie na Orientację Tropiciel 3. W skrócie polega on na tym, że kilkadziesiąt drużyn musi nocą w jak najszybszym czasie dotrzeć na metę rajdu, odnajdując po drodze zaznaczone na mapie punkty i wykonując kilka zadań (np. strzelanie z wiatrówki itp.). Każdy Tropiciel odbywa się w innym miejscu, ten startował na dworcu PKP w Czernicy, a kończył się w Jelczu-Laskowicach. Sam rajd był super, ale niestety w pewnym momencie baliśmy się o swoje zdrowie, a może i nawet życie.
W trasę mogły wyruszyć tylko zespoły składające się z co najmniej 5 osób, więc na starcie przygarnęłyśmy 2 nieznajomych chłopaków. Tak, to my przygarnęłyśmy ich, choć mogłoby się wydawać, że to właśnie faceci powinni zaopiekować się dziewczynami, które nocą błąkają się po lesie. Okazało się, że stereotypy bywają mylące, bo bez nas prawdopodobnie to ci chłopacy błąkaliby się po ciemku od drzewa do drzewa:) Żaden z nich nie miał ze sobą latarki, co było dziwne, biorąc pod uwagę, że był to rajd nocny. Nie wiem, jak oni wyobrażali sobie dotarcie na metę bez żadnego źródła światła. Na szczęście my byłyśmy przygotowane na wszystko, miałyśmy zapasową latarkę i pożyczyłyśmy ją naszym nowym kolegom. Początkowo wszystko było ok, niestety w pewnym momencie musieliśmy wyjść z lasu i trafiliśmy od wioski Kotowice.
Wioska była prawie pusta, był piątkowy wieczór ok. godz. 22. Tylko psy od czasu do czasu reagowały ujadaniem na nasze przejście. Doszliśmy do skrzyżowania, na którym stało kilku młodzieńców, prawdopodobnie pod wpływem. Szybko ich minęliśmy, poszliśmy w swoją stronę. Usłyszeliśmy, że młodzieńcy coś za nami krzyczą. Nikt z nas się nie odwrócił, przyśpieszyliśmy kroku. Zobaczyłam, że obok mnie poturlało się coś małego. Było ciemno, myślałam, że mi się coś przywidziało. Po chwili znowu coś spadło obok, teraz nie miałam już wątpliwości, że młodzieńcy rzucają w nas kamieniami. Biegli w naszą stronę. Nie mieliśmy innego wyjścia, zaczęliśmy uciekać. Problemem było to, że pierwszy raz byliśmy w tym miejscu, było ciemno i mieliśmy plecaki (w tym ja jak zwykle największy i najcięższy). Pobiegliśmy drogą przed siebie. Mieliśmy nadzieję, że dobiegniemy do zakrętu i nasi prześladowcy dadzą sobie spokój, kiedy stracą nas z oczu. Niestety okazało się, że nie. Okrążyli domy i zaszli nas z drugiej strony. Nie wiedzieliśmy, co robić. W ostateczności chcieliśmy zapukać do jakiegoś domu, ale baliśmy się, że nikt nas o tej porze nie wpuści. Stwierdziliśmy, że lepiej uciekać dalej, w pobliżu znowu czernił się przed nami las, w ciemności trudniej kogoś znaleźć. Biegliśmy ile sił w nogach, naprawdę przerażeni. Gdy przez dłuższy czas nie pojawiał się za nami pościg, zdecydowaliśmy schować się w przydrożnych krzakach i przeczekać, być może podchmieleni młodzieńcy miną nas i pobiegną dalej.
Do tej pory pamiętam strach, jaki mnie ogarnął, gdy poczułam wibracje telefonu w kieszeni. Przycupnięta za krzakami, bałam się poruszyć, a co dopiero odebrać telefon. W każdej chwili na ścieżce mogli się pojawić tamci. Przez jakiś czas nikt nie nadchodził, ale w końcu zobaczyliśmy światło. Serca w nas zamarły, poczekaliśmy aż się przybliżą. Wszyscy bali się głośno oddychać. Na szczęście okazało się, że to po prostu kolejna z drużyn rajdowych. Wyszliśmy z krzaków i opowiedzieliśmy im, co nas spotkało. Byli wielce zdziwieni, bo oni nikogo nie spotkali. Ale kolejną część trasy na wszelki wypadek pokonaliśmy wspólnie. Zadzwoniliśmy też do organizatorów rajdu, aby ostrzec ich, że w tym miejscu może być dość niebezpiecznie i by kolejne drużyny uważały.
Koniec końców rajd ukończyliśmy, jeśli dobrze pamiętam, na ostatniej lub jednej z ostatnich pozycji. Głównie z mojego powodu, bo bieg z wielkim plecakiem nie przysłużył się mojej nodze, która nagle w środku lasu odmówiła współpracy. Nasza patrolowa postanowiła iść po pomoc do najbliższego punktu kontrolnego. Ostatni fragment trasy pokonałam samochodem organizatorów, razem z jednym z naszych chłopaków, który po tym jak ja się poddałam, stwierdził, że też nie może dalej iść. Pozostała trójka dzielnie maszerowała do końca i dołączyli do nas na mecie nad ranem.
Rajd wspominam miło, był ciekawą przygodą. Ale do tej pory nie wiem, co strzeliło do głowy tym, którzy rzucali w nas kamieniami. Myślę też, że mieliśmy sporo szczęścia, bo nikt z nas nie oberwał. Dobrze też, że mieliśmy lepszą kondycję od nich i nie doszło do konfrontacji. Kto wie, czy któryś z nich nie miał noża lub innego równie groźnego w nieodpowiednich rękach przedmiotu.
Ciekawa jestem tylko, co pomyśłała koleżanka, która dzwoniła do mnie wtedy w lesie, gdy po przeminięciu niebezpieczeństwa oddzwoniłam i na pytanie: "Hej, co robisz?", odpowiedziałam "Hej, właśnie jestem w jakiejś wiosce i uciekam, bo rzucają w nas kamieniami!"