czwartek, 27 lutego 2014

Dokarmianie w pociągu

Kolejna świeża historia pociągowa sprzed chwili. Do Warszawy jechałam sama w przedziale, w stolicy miałam przesiadkę. Miejscówki są teraz obowiązkowe, więc od razu poszłam szukać swojego miejsca wyznaczonego na bilecie. Jak się okazało, w przedziale siedzieli już dwaj panowie. Odpowiedzieli po polsku na moje "dzień dobry", ale urodę mieli typowo niepolską, ciemną karnację itp. Myślałam, że to może Cyganie. Po wymianie ze mną kilku miłych zdań po polsku w stylu "dokąd jedziesz", "o, my też", przeszli na swój język. Nie ukrywam, że trochę podsłuchiwałam i staram się zgadnąć, co to za język, ale nic nie rozumiałam.

Kiedy wieszałam kurtkę, urwał mi wieszak przy kurtce i nie miałam jak jej zawiesić. Przypomniałam sobie na szczęście, że mam w plecaku komplet igieł i nitkę, bo ostatnio w podobny sposób zepsuł mi się plecak i też musiałam go zszyć. Wyciągnęłam mój zestaw małej krawcowej i przystąpiłam do naprawy. Niespodziewanie jeden z moich współpasażerów wyciągnął mały komplet różnych nici oraz igieł i zapytał, czy nie potrzebuję, bo on zabrał z hotelu, ale nie jest mu potrzebny. Odpowiedziałam, że mam już swój i nie jest mi potrzebny.

Po jakimś czasie włączyli na tablecie jakieś informacje, oczywiście też w swoim języku. Zrozumiałam tylko słowa "Ukraina" i "Galatasaray". Te dwa słowa naprowadziły mnie, jaki to może być język, ale nie miałam pewności. Wydawało mi się, że raczej mało prawdopodobne, że Cyganie oglądaliby wiadomości z Ukrainy, nie wiem nawet, czy istnieją w ogóle jakieś romskie telewizje. A zainteresowanie piłką nożną w dzieciństwie pomogło mi w identyfikacji języka, bo "Galatasaray" mógł się odnosić do klubu piłkarskiego Galatasaray Stambuł. Wciąż nie miałam jednak stuprocentowej pewności.

Panowie rozmawiali głównie w swoim języku, nie mogłam więc śledzić konwersacji, ale czasem przechodzili na polski, żeby ze mną porozmawiać. Zapytali skąd jestem, okazało się, że przynajmniej jeden z nich kojarzy moje miasto, co mnie bardzo zdziwiło. Później pytali jeszcze, co to jest Tłusty Czwartek i mówili, że wszyscy ich dzisiaj atakowali pączkami.

Miło się rozmawiało, a w pewnym momencie jeden z tych panów wyciągnął jakieś jedzenie i mnie poczęstował. Odmówiłam i próbowałam się wykręcić, bo było mi niezręcznie brać jedzenie od obcych ludzi, tym bardziej, że miałam swój prowiant, ale on tak nalegał, że w końcu wzięłam. To były jakieś naleśniki ze szpinakiem i serem pleśniowym.

W czasie rozmowy dowiedziałam się, że jeden z nich ma córkę w wieku 20 lat, może dlatego był dla mnie taki miły. Gdy zapytali mnie, czy jestem z Białegostoku, odpowiedziałam, że nie i spytałam ich o to samo. Okazało się, że sporo się pomyliłam, bo odpowiedzieli, że są ze Stambułu. W ten sposób potwierdziło się moje podejrzenie, że rozmawiają po turecku i już nawet nie musiałam o to pytać. Do Polski przyjechali chyba w interesach, bo rozmawiali przez telefon i byli już w Katowicach i kilku innych miastach, planowali odwiedzić też kolejne. Jeden z nich, rozmawiając po polsku przez telefon, zwrócił się do swojego rozmówcy wujku, możliwe więc, że ma też rodzinę w Polsce. 

Nie wiem dokładnie, kim ci ludzie byli, głupio mi było wypytywać, ale niewątpliwie było to bardzo ciekawe spotkanie. Zastanawia mnie tylko, czy aż tak źle wyglądam, że aż Turcy w pociągach muszą mnie dokarmiać:)

niedziela, 23 lutego 2014

Twardy zawodnik:)

Świeża historia z dzisiaj, dopiero co wysiadłam z tego pociągu:)

Tłok był niemiłosierny, większość miejsc zajętych, więc postanowiłam zostać ze swoimi tobołami w korytarzu przy drzwiach (to były wagony bez przedziałów, więc w tych korytarzach jest nieco więcej miejsca niż w tych z przedziałami). Było tam już dwóch facetów, a na kolejnych stacjach dosiadali się następni ludzie, więc po chwili cały niewielki korytarzyk był zapchany ludźmi i ich bagażami. W większości byli to młodzi ludzie, najczęściej studenci.

Na którejś ze stacji dosiadł się młody chłopak w dresie i ze słuchawkami na uszach. Jadąc pociągiem, zwykle gapię się w okno, więc nie przyglądałam mu się jakoś szczególnie, nie zauważyłam niczego podejrzanego. Stanął obok mnie. Po jakimś czasie usłyszałam jakiś hałas i zobaczyłam, że ten chłopak upadł i uderzył głową w szybę tych międzywagonowych drzwi, które wiecznie same się otwierają. Byłam przekonana, że pewnie dostał ataku padaczki, bo kiedyś już coś podobnego w pociągu na tej samej trasie mnie spotkało (tę historię też warto opisać, chyba jeszcze tego nie zrobiłam, więc muszę to nadrobić niedługo). Ludzie go podnieśli, chcieli mu pomóc. Konduktorka była blisko i też podeszła zaniepokojona. Wywiązał się taki oto dialog między nią, a bohaterem całej historii:

Konduktorka: Wszystko w porządku? Nic Panu nie jest? Co się stało?
Chłopak: A nic. Trochę się dzisiaj najebałem.

Konduktorka wróciła do siebie, a chłopak niezrażony całą sytuacją jechał dalej. Tylko przysiadł sobie koło mnie na podłodze, bo najwyraźniej grawitacja zaczynała go już przerastać:) Później nie sprawiał już większych problemów i wszyscy szczęśliwie dotoczyliśmy się o czasie do stacji docelowej. Ale przyznam szczerze, że do końca musiałam się powstrzymywać, żeby nie zaśmiać się z całej sytuacji. Gdybym się przewróciła tak jak on i przywaliła łbem w szybę, to przypuszczam, że mimo wszystko wywarło by to na mnie jakieś wrażenie. A po nim to spłynęło jak po kaczce. Twardy zawodnik:)

sobota, 22 lutego 2014

Ukraińskie ślady w Wilnie

Od paru dni z narastającym przerażeniem oglądam relacje z kijowskiego Majdanu. Sytuacja wydaje się być beznadziejna, można wybrać jedynie mniejsze zło. A wszystko zaczęło się od niepodpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Miało się to stać na szczycie UE w Wilnie. Moja ostatnia wizyta w litewskiej stolicy, którą tu od jakiegoś czasu relacjonuję, odbyła się właśnie zaraz po tym feralnym szczycie. W związku z ówczesną sytuacją śledziłam ślady poparcia dla Ukraińców. Nie miałam jeszcze pojęcia, że sytuacja wymknie się spod kontroli i dojdzie do tragedii.
Pierwszym ukraińskim śladem, na jaki trafiłam, były kibicowskie wlepki Dynama Kijów.
Kolejne ukraińskie znaki spotkałam na prospekcie Giedymina. Cała ulica była obwieszona flagami państw Unii Europejskiej. Ale po tych państwach następowała flaga UE, a później flagi m.in. Gruzji, Azerbejdżanu i właśnie Ukrainy.
Ten widok jest szczególnie przykry teraz, po tym co wydarzyło się w ostatnich dniach. Wtedy Ukraina była już tak blisko Unii, a obecnie oddaliła się od niej na nieokreślony bliżej czas. Nie wyobrażam sobie, aby akcesja nastąpiła w ciągu kilku lat, może podpiszą umowę stowarzyszeniową, ale to też nie jest takie pewne. Obecnie to jedna wielka niewiadoma.
Podczas wieczornego spaceru przechodziłam obok pomnika Tarasa Szewczenki. Już wówczas, zaraz po szczycie, ludzie wyrażali swoje wsparcie i pamięć o Ukrainie. Pomnik był przewiązany wstążką w ukraińskich barwach.
Na Tarasasa (to imię odrobinę śmieszy mnie już w wersji ukraińskiej, podobnie jak amerykański Barack, a z litewską końcówką -as to już zupełnie, kojarzy mi się z piosenką z dzieciństwa, która brzmiała mniej więcej: ...asa tararasa domy stanęły na głowie...) natknęłam się później również przy wejściu na Uniwersytet Wileński. Niestety nic nie wyszło z tego wieczornego zdjęcia.
Z tego powodu wróciłam w to samo miejsce w dzień, tym razem przynajmniej da się odczytać, co zostało na tej tablicy napisane, a moja nędzna znajomość litewskiego pozwala mi przetłumaczyć jej treść w następujący sposób: "Wilno... drogie mojemu sercu". Niżej znajduje się informacja, że pisarz żył w Wilnie w latach 1829-1831.
W innym miejscu znalazłam plakat wspierający dążenia Ukraińców do zjednoczenia UE. Niestety był już częściowo zaklejony, a nie udało mi się nigdzie znaleźć w wersji niezaklejonej. Napis na plakacie głosi "Ja - za Ukrainą w Europie!". Z jednej strony rozumiem, że to skrót myślowy, ale z drugiej strony zawsze irytuje mnie, kiedy UE jest utożsamiana z Europą, bo przecież zarówno Polska, jak i Ukraina są w Europie od zawsze, bo to przecież kontynent, który od wieków jest wciąż w tym samym miejscu.
Spacerując ulicą Wiwulskiego, zauważyłam również tablicę Międzynarodowej Misji Dyplomatycznej "Europejska Ukraina". Po ostatnich wydarzeniach na Majdanie stwierdzam, że dyplomacja nie zawsze bywa skuteczna, a często bywa spóźniona. Jeden z moich ulubionych zespołów Lao Che śpiewa o powstaniu warszawskim "Nam nie trzeba audycji, my żądamy amunicji". Ukraińcy prawdopodobnie mają teraz podobne zdanie o dyplomacji zachodniej. Od miesięcy błagali o pomoc, nie mogli się doprosić, w końcu wzięli sprawy w swoje ręce i polała się krew. Niestety.
Później miałam też okazję wrócić jeszcze raz pod pomnik Szewczenki. Gdyby ktoś chciał tam trafić, to znajduje się on przed halą targową, mniej więcej w połowie drogi między dworcem a Ostrą Bramą.
I jeszcze raz rozbrajający mnie Tarasas.
Tablica obok pomnika informuje, że rzeźba stoi tutaj od 2011 i jej autorem jest ukraiński twórca Witalij Andrijanow.
Zapewne nie są to jedyne miejsca związane z Ukrainą w Wilnie, ale moja wizyta w grodzie Giedymina trwała tylko 3 krótkie zimowe dni i miałam zbyt mało czasu na szczegółowe zwiedzanie. I tak zdążyłam wrócić do wielu miejsc, do których chciałam. Zapraszam do samodzielnego zwiedzania Wilna podobnymi tropami. Litewska stolica nadaje się do tego idealnie, bo poza ukraińskimi i litewskimi można tu szukać również śladów m.in. polskich, rosyjskich, białoruskich, żydowskich czy karaimskich. Może przy dłuższym pobycie też odbędę takie wycieczki.

wtorek, 18 lutego 2014

Homar i ukraiński kurczak

Wczoraj byłam na jednej z dziwniejszych imprez w moim życiu. Zaczęłam nową pracę na recepcji w hostelu i 3 chłopaków wynajmuje tam pokój na stałe jako akademik. Dwójkę z nich, w tym Ukraińca, poznałam już wcześniej, ostatni przyjechał dopiero wczoraj. Nasza znajomość zaczęła się od tego, że najpierw próbowałam ich wywalić z pokoju i przenieść do innego, a jak się nie zgodzili, to później zabrałam im łóżko, bo szef mi kazał. Nie mieliśmy więc najlepszego początku:)

Wczoraj przyszli i zaprosili mnie do siebie do pokoju na tzw. imprezę. Wcześniej próbowali zaprosić też Hinduskę, ale ona miała jakąś pracę do zrobienia na jutro i nie przyszła, przez moment była też jakaś inna dziewczyna. Ja mogłam przyjść dopiero po swojej zmianie, czyli po 22, ale uprzedziłam ich, że wpadnę tylko na chwilę, żeby się lepiej poznać, a później spadam do domu. 

Jak przyszłam, był tylko jeden z nich, bo dwójka przygotowywała kolację w kuchni na piętrze. Głupio było wyjść zanim oni by wrócili, więc postanowiłam na nich poczekać. Po jakimś czasie przyszli i przynieśli homara! Nie wiem, co to za ludzie, ale do tej pory homar jakoś nie kojarzył mi się ze studenckim jedzeniem:) Ponoć jeden z nich przywiózł go z domu z maminej lodówki. Nie chciałam ich objadać, zresztą nawet nie byłam już o tej porze głodna, więc nie poczęstowałam się, mimo że nalegali i na różne sposoby starali się mnie przekonać.

Okazało się, że to nie wszystko. Przygotowali jeszcze cały gar makaronu. A do tego makaronu Ukrainiec wkroił jakieś mięso, które przywiózł w słoiku z Ukrainy. Kilka razy zachwalał, że to dobry kurczak bez chemii itp. Całość wymieszali jeszcze z żółtym serem. A do tego była jeszcze surówka z buraczków, też z Ukrainy. Dopiero w trakcie jedzenia wyjaśniło się, dlaczego Siergiej tak zachwalał tego kurczaka. Przyznał się, że to jego rodzina go wyhodowała i on sam tego kurczaka karmił. Nie wiem, czy byłabym w stanie zjeść coś, co wcześniej sama karmiłam itp., ale on najwyraźniej nie miał z tym problemu. Dowiedziałam się, że oni codziennie sami sobie gotują, już mnie zaprosili w przyszłości na barszcz ukraiński i na sushi:)

Po kolacji wypiliśmy cydr. Cała "impreza" skończyła się jakoś po północy, kiedy stwierdziłam, że muszę już wracać do domu, bo rano wstaję na pociąg i jeszcze muszę się spakować. Wcześniej coś wspominali, że mnie odprowadzą, ale myślałam, że to taki żart. Bo zwykle jak wpadają do nich dziewczyny z pokoju obok, to nie muszą ich daleko odprowadzać. Ale oni na serio się ubrali i całą trójką odprowadzili mnie pod sam dom, chociaż mówiłam im, że wcale nie trzeba i spokojnie trafię sama.

Do tej pory taka gościnność kojarzyła mi się raczej z jazdą na stopa albo z Podlasiem (kilka autostopowych historii już tu przedstawiłam, ta z Podlasia o Słowianach połabskich jeszcze czeka na opisanie). Ale jak widać, nie tylko tam można spotkać miłych ludzi. W trakcie naszej wczorajszej rozmowy dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o moim nowym miejscu pracy, trochę o moich poprzednikach i o historii tego miejsca. Bardzo użyteczne rzeczy, gdybym planowała zostać tam na dłużej. Nie wiem jak będzie i czy jeszcze kiedyś tych chłopaków spotkam, ale to był całkiem miły wieczór.

czwartek, 13 lutego 2014

"Mitologia litewska" na Uniwersytecie Wileńskim - mozaika

Podczas mojego ostatniego pobytu na Litwie miałam możliwość przyjrzeć się dokładniej wnętrzom Uniwersytetu Wileńskiego. W jednym z budynków znajdują się bardzo ciekawe mozaiki z bóstwami pochodzącymi z litewskiej mitologii. Autorem jest Algimantas Vitolis Trušys.
O niektórych bogach słyszałam na zajęciach z literatury litewskiej, inni byli dla mnie zupełną nowością. Nie słyszałam np. o bogini Gabija, związanej z ogniem.
Nie słyszałam też wcześniej o Pikolisie.
Wydaje mi się, że mam spore zaległości przede wszystkim w postaciach kobiecych, bo czytaliśmy głównie o bogach męskich. Nie było wzmianek o bogini noszącej imię Žemyna, które pochodzi od "žemė", czyli "ziemia" po litewsku.
Inna nieznana mi wcześniej bogini to Medeina, na mozaice przedstawiona z sarenką.
Ostatnia z uwiecznionych na uniwersyteckich ścianach bogiń to Laimė, co znaczy "szczęście".
Z bogami jest już lepiej, bo o Patrimpasie kiedyś czytałam.
Znałam też oczywiście Perkūnasa.
Nowością był dla mnie Vėjopatis oraz wspomniany już wcześniej Pikolis.
Dobrze, że wszystkie bóstwa były podpisane, bo sama bym się nie domyśliła pewnie, o jakiego boga chodzi.
Litwini czcili jako święte zwierzęta węże i to jedna z niewielu postaci, którą byłam w stanie rozpoznać bez podpowiedzi.
Zresztą to nie jedyne zwierzę, jakie spotkałam tego dnia na Uniwersytecie Wileńskim. Cały budynek był oklejony też małymi karteczkami z różnymi napisami o jeżach i kodem QR, prawdopodobnie to jakaś reklama. Ktoś nawet dorysował jeża.
Ežys to jedno z moich ulubionych litewskich słów, więc nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić paru zdjęć. Jednocześnie jest to nazwa telefonii komórkowej na Litwie, więc strzelam, że prawdopodobnie z tym związana jest reklama.
"Mitologia litewska" to nie jedyne ciekawe malunki, jakie sfotografowałam na uniwersytecie w Wilnie, inne pojawią się w kolejnych relacjach.

niedziela, 9 lutego 2014

Zarzecze

Wracam do wileńskich relacji. Niewątpliwie jednym z moich najbardziej ukochanych miejsc w litewskiej stolicy jest Zarzecze, czyli Užupis.
To jedna z dzielnic Wilna, ale artyści proklamowali utworzenie tam państwa Republika Zarzecza, z własną konstytucją.
Tablice z tekstem konstytucji są nie tylko po litewsku, ale też w innych językach, w tym po polsku, a pierwszy punkt ustawy brzmi: Człowiek ma prawo mieszkać obok Wilenki, a Wilenka płynąć obok człowieka. Pozostałe również są utrzymane w tym tonie, np. Człowiek ma prawo umrzeć, lecz nie jest to jego obowiązkiem.
Co ciekawe będąc ostatnio w Wilnie zrobiłam zdjęcia tylko litewskim i polskim tablicom oraz tej, którą uznałam, za gruzińską, bo w tym czasie miałam właśnie lecieć do Gruzji. Nie poleciałam, ale za to spotkałam później zupełnie przypadkowo w Polsce Gruzina, o czym kiedyś już tutaj pisałam.
Zarzecze ma też swoją flagę. Białą z odbitą niebieską dłonią, tutaj w odrobinę innej formie, znajdującej się na ścianie z konstytucją.
Granicę dzielnicy wyznacza wspomniana już wcześniej rzeka Wilejka.
Tuż obok mostu znajduje się rzeźba syreny.
Niestety na Zarzeczu spędziłam tylko chwilę, więc nie zdążyłam uchwycić wszystkich ciekawostek, jakie się tam znajdują, koniecznie będę musiała jeszcze tam wrócić z aparatem.
Centralnym punktem dzielnicy jest rzeźba anioła.
Zarzecze było dzielnicą artystyczną, ulubionym miejscem lokalnej bohemy. Mieszkał tutaj m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński.
Jak wiadomo, artyści łatwego żywota nie mają, nie zawsze kończą szczęśliwie. Być może to właśnie im poświęcony jest płaskorzeźba z pijakiem na jednej z zarzeczańskich ścian.
W tej części Wilna byłam bardzo krótko, zaledwie kilkanaście minut i nie zdążyłam odwiedzić wszystkich ciekawych miejsc. Mam nadzieję, że następnym razem będę miała więcej czasu.
Odwiedzając Wilno koniecznie warto przespacerować się na Zarzecze, do niezwykłego miejsca, gdzie wszechobecny jest artystyczny duch. Kto raz tam zawędruje, zwykle już na zawsze zostaje w głębi duszy obywatelem Zarzecza. Przynajmniej tak jest w moim przypadku.