Przed paroma dniami jechałam wieczorem pociągiem z Wałbrzycha do Wrocławia, takim zwykłym, bez przedziałów. Był zapchany, więc przysiadłam sobie na plecaku w korytarzu. Cała trasa zleciała dość szybko. Byliśmy już we Wrocławiu, w okolicach ulicy Grabiszyńskiej. Nagle w całym pociągu zgasło światło. Jednocześnie zaczęliśmy zwalniać, aż się zupełnie zatrzymaliśmy. Na tej trasie to właściwie nic nowego. Myśleliśmy, że to chwilowa awaria. Wszyscy czekali już ubrani, gotowi do wyjścia, bo byliśmy już prawie na dworcu.
Czekaliśmy w tych ciemnościach, a obok nas przejeżdżały inne pociągi. Wiedzieliśmy więc, że to tylko z naszym pociągiem jest coś nie tak, a nie z całą trakcją czy stacją. Po jakimś czasie światło wróciło, ale na krótko. Po chwili znowu zgasło i stłoczeni przy wyjściu czekaliśmy na rozwój sytuacji. Oczywiście nie doczekaliśmy się jakiejkolwiek informacji ze strony obsługi pociągu, konduktor w ogóle nie przychodził. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Niektórzy ludzie mieli przesiadkę, innym z powodu naszego opóźnienia uciekły kolejne pociągi. W takim przypadku musieli na szybko organizować jakiś nocleg we Wrocławiu.
Ludzie byli już mocno zdenerwowani sytuacją. Byliśmy już właściwie we Wrocławiu, ale z nieznanych przyczyn zatrzymaliśmy się tuż przed dworcem i nie mogliśmy wysiąść. Zobaczyliśmy, że z innych przedziałów ludzie zaczęli wysiadać. Myśleliśmy, że może to konduktor otwiera drzwi i każe ludziom wysiadać. Czekaliśmy dalej, ale nikt nie przyszedł. Mając już dość bezsensownego oczekiwania, ktoś postanowił otworzyć wreszcie drzwi, zrywając blokadę. Wszyscy zaczęliśmy wyskakiwać na nasyp kolejowy. Nie było to łatwe, bo miałam ogromny plecak i torbę, a na torach leżał jeszcze śnieg. Zejście z nasypu było całe w błocie i śniegu, na szczęście się nie poślizgnęłam (choć niewiele brakowało) i zeszłam przytrzymując się krzaków.
Ze strony obsługi pociągu dalej nie widzieliśmy żadnej reakcji. Tłumy zaczęły samowolnie wysiadać, wyglądało to jak ewakuacja. Widzieliśmy tylko konduktora wyglądającego przez okienko z kabiny maszynisty. Ktoś z tłumu rzucił, żeby zacząć to nagrywać. Ja poszłam spokojnie na tramwaj i pojechałam do domu. Gdy mój tramwaj odjeżdżał z przystanku, pociąg w dalszym ciągu stał w tym samym miejscu, tuż przed wiaduktem. Ciekawa jestem, ile jeszcze tak stał. Myślałam, czy nie złożyć reklamacji tak jak ostatnio, ale stwierdziłam, że nie chce mi się walczyć o taką małą kwotę. Mam nadzieję, że skargę złożą osoby, które dzięki PKP musiały na gwałt szukać nieprzewidzianego noclegu we Wrocławiu. Kolej powinna im pokryć koszty hotelu itp, bo to nie ich wina, że nie zdążyły się przesiąść.
W całej sytuacji najbardziej dziwi mnie jedno. Rozumiem, że pociąg może się zepsuć, są jakieś nietypowe okoliczności, nie wszystko da się przewidzieć. Ale dlaczego nikt nie przyszedł nam powiedzieć, co się stało i ile jeszcze będziemy czekać? To by uspokoiło wszystkich pasażerów i być może zaczekalibyśmy spokojnie w pociągu, zamiast z niego wyskakiwać. Taka sytuacja stwarzała zagrożenie, bo komuś mogło się coś stać podczas zeskakiwania lub później podczas schodzenia ze śliskiego nasypu. Wydaje mi się, że wystarczyłoby kilka słów konduktora, żeby wszystko skończyło się inaczej, w bardziej cywilizowany sposób.