Tym razem może nieco mniej o Ukrainie jako miejscu, a więcej o atmosferze, jakiej doświadczyłam podczas wyjazdu, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się tam ostatnio, a bywa nazywa różnie, niestety nawet wojną. Pierwsza rzecz to nieuzasadniona panika jeszcze tu w Polsce. Komu bym nie powiedziała, że jadę na Ukrainę na warsztaty, od razu reagował co najmniej zdziwieniem. Oczywiście najgorzej przejmowali się rodzice, mama kiedy tylko się dowiedziała, że się tam wybieram, od razu próbowała mnie przekonać, żebym zrezygnowała z wyjazdu. Starałam się ją uspokoić, ale moje argumenty nie do końca do niej docierały. Mówiłam, że jadę do zachodniej części kraju, nie do wschodniej. Że będziemy spędzać czas we własnym gronie na zajęciach i nie będę się włóczyć po żadnych majdanach. Że ministerstwo przestrzega tylko przed wyjazdami w okolice Doniecka czy Ługańska, które są wiele kilometrów od tego miejsca, do którego ja jadę. Mama twierdziła, że to nieważne, bo sytuacja może nagle się zmienić i jak wybuchnie wojna to mnie nie wpuszczą do Polski. Poza tym stwierdziła, że Ukraińcy nas nienawidzą, czego się po niej zupełnie nie spodziewałam. Przykro mi było tego wszystkiego słuchać, wiem, że się o mnie martwiła i że miała rację, że sytuacja może się nagle zmienić, ale nic takiego się na stało, spokojnie wróciłam do kraju. Co ciekawe, po tym jak przysłałam rodzicom sms po przyjeździe na Ukrainę, że dotarłam, jest spokojnie i nie ma żadnej wojny, a obok spokojnie pasą się krowy, później już się chyba nie martwili, bo w ogóle się ze mną nie kontaktowali. Tę panikę przed wyjazdem nakręciły chyba media, w tym szanowny pan premier, który straszył, że nie wiadomo, czy 1 września dzieci pójdą do szkoły.
A teraz już o samej Ukrainie. Bilet na autobus kupiłam ok. tydzień przed wyjazdem i bałam się, że to może być już za późno. We Wrocławiu okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam, bo aż do końca jechało nas tylko kilka osób, w tym połowa była z tych samych warsztatów co ja. Nie wiem czy sytuacja wygląda tak zawsze, ale przypuszczam, że to znowu wpływ mediów, które wszystkich wystraszyły. W drugą stronę natomiast był prawie pełny. I jeśli chodzi o ukraińskie drogi, to zgadza się to, co czytałam wcześniej. Są jeszcze gorsze niż polskie, dziura na dziurze. Niestety nie mam zdjęć, ale drogi w wielu miejscach są w naprawdę fatalnym stanie. Autokar cały czas podskakiwał i dzwonił, tłukł się tak niemiłosiernie, że trudno było spać.
Na miejscu właściwie wszystko wyglądało zupełnie normalnie, pełna sielanka. Mieliśmy grę miejską, gdzie rozmawialiśmy trochę z mieszkańcami i nawet jak słyszeli, że jesteśmy z Polski, to nie było żadnych dziwnych reakcji. Odpowiadali na zadawane pytania, opowiadali o historii swojej miejscowości, nie było z tym problemu. Niektórzy wręcz robili to bardzo chętnie.
Pierwsza rzecz, która jakoś się wiązała z obecną sytuacją geopolityczną, to wszechobecne ukraińskie flagi. Było je widać na domach, na samochodach. Wszędzie. Niestety oprócz tych niebiesko-żółtych czasem wisiały też czerwono-czarne, ale tych było na szczęście zdecydowanie mniej. Jeśli chodzi o nawiązania do Bandery, to w miejscowym sklepie sprzedawali też Banderbeer w podobnej kolorystyce, piwo produkowane w Kałuszu, jeśli dobrze pamiętam. Zdjęcia nie mam, ale wystarczy wpisać w wyszukiwarkę. Z takich ciekawostek, to zwróciłam też uwagę na plakaty wyborcze rozklejone przy drogach z hasłem "Śmierć okupantom". Z całym szacunkiem dla tego, co Ukraińcy przeszli, ale nie zagłosowałabym raczej na kogoś z tak agresywnym hasłem. To już wolę dość nijakie hasło obecnego prezydenta-elekta "Żyć po nowemu" - "Жити по-новому", które stało się hasłem naszego wyjazdu, bo jeden z Polaków bardzo je sobie upodobał i powtarzał je przy każdej możliwej okazji.
Druga rzecz to nasze rozmowy, kiedy opowiadaliśmy o jakichś różnych swoich doświadczeniach. Niektórzy Ukraińcy wspominali, że sami byli na Majdanie lub ktoś z ich znajomych był. Wcześniej nie dawali zupełnie po sobie tego poznać, wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha, normalnie się bawili i żartowali. Szczególnie przykro było słuchać, kiedy dziewczyna młodsza ode mnie, 18-letnia, mówiła o tym, że na Majdanie zginął jej przyjaciel. To nie jest normalne.
Drugi przypadek, kiedy doświadczyliśmy tej nienormalności to lokalna wiejska dyskoteka. Jeśli dobrze pamiętam, wiedzieliśmy wcześniej, że w czwartek planowana jest dyskoteka w domu kultury organizowana przez lokalną młodzież. Stwierdziliśmy, że to może być ciekawe i pójdziemy, ale dopiero tak ok. 22 się zebraliśmy, bo wcześniej integrowaliśmy się we własnym gronie. Ja osobiście spodziewałam się muzyki raczej jak na polskiej wiejskiej dyskotece (nigdy na takiej nie byłam, ale domyślam się, że grają disco polo albo może jakieś takie weselne hity). Wchodzimy, a tam zgaszone światło, Nirvana i młodzież skacząca do rytmu. To było pierwsze zdziwienie. A drugie przyszło chwilę później, bo zagrali jeszcze jedną czy dwie piosenki i powiedzieli, że to już koniec na dzisiaj, bo po wydarzeniach w Odessie kończą zabawę wcześniej ze względu na żałobę. Chodzi o tragiczne walki między prorosyjskimi i proukraińskimi demonstrantami, w trakcie których w budynku spłonęło kilkudziesięciu prorosyjskich separatystów.
Kolejny ślad trudnej historii to moment, kiedy opowiadaliśmy sobie rodzinne historie i np. siedziałam obok Ukraińca, który mówił, że ktoś z jego rodziny był w UPA. Ja bardzo słabo znam swoją rodzinę, ale słyszałam, że kogoś u nas w rodzinie zabiła UPA. Zamierzam wypytać o to bardziej rodzinę, ale nie póki planuję kolejny wyjazd na Ukrainę. Nie chcę, żeby znowu panikowali.
A jednym z ostatnich elementów napiętej sytuacji było ogłoszenie, które zauważyłam w sklepie ostatniego dnia:
Treść ogłoszenia w moim wolnym tłumaczeniu: "Dla zabezpieczenie porządku we wsi, mają miejsce całodobowe dyżury społeczeństwa Tatarowa. W razie nadzwyczajnej sytuacji powiadamiać telefonicznie na gorącej linii". Z jednej strony wieje grozą, z drugiej to w pewnym sensie przejaw pozytywnej współpracy obywateli dla wspólnego dobra.
Inna sprawa to np. kiedy byliśmy na wycieczce, ktoś z Ukraińców zaczął zabawę "Kto nie skacze ten jest Moskal". Na warsztatach był co najmniej jeden Rosjanin, ale nie wiem czy to słyszał i nie wiem też czy by się obraził czy też zaczął skakać.
Jednym z najważniejszych momentów była dyskusja zaproponowana przez jedną z Polek, która wiedząc, że jest między nami mieszkaniec Krymu, zaproponowała, by porozmawiać o aneksji. On nie był zbyt chętny, ale w końcu się zgodził. Jako że najbardziej zainteresowani dyskusją byli Polacy, ja miałam im tłumaczyć jego słowa. Ale wokół niego zgromadziło się też wielu Ukraińców, którzy też byli ciekawi jego wersji. Nie pamiętam już dokładnie wszystkiego, co mówił, bo jednocześnie musiałam się skupiać na tłumaczeniu, a przyznaję, że to bardzo trudne. Po pierwsze stwierdził, że nigdy nie słyszał na Krymie ukraińskiego wśród mieszkańców, zawsze jeśli go słyszał, byli to turyści z innych części Ukrainy. Twierdził, że większość osób biorących udział w referendum rzeczywiście była za przyłączeniem do Rosji, urny były przezroczyste i widziałam, co ludzie zaznaczają, zresztą oni się z tym nawet nie kryli, bo nie chowali się za żadne kotary ani nic. Krymczanie są też w większości przekonani, że na zachodzie to rzeczywiście sami banderowcy itp. Ten chłopak przyznał, że chociaż z pochodzenia jest Rosjaninem, to chce pozostać obywatelem Ukrainy, nie zamierza ze względu na sytuację zmieniać obywatelstwa. Dopóki sam nie przyjechał na zachód kraju i nie poznał tutejszych ludzi, też nie był pewny, ile jest prawdy, w tym, co mówią media. Ale po naszych warsztatach stwierdził, że chce zrealizować własny projekt, w którym pokaże ludziom ze wschodu, że ci z zachodu są tacy jak oni, może dzięki temu jakoś obie części kraju się do siebie zbliżą. Życzę mu powodzenia, bo teraz takie inicjatywy są naprawdę potrzebne.
To tyle takich moich luźnych refleksji, może szkoda, że nie spisałam ich wcześniej, tak na świeżo. Teraz minął już miesiąc, coś mi mogło z głowy wylecieć. A parę dni temu dowiedziałam się, że dostałam się do drugiego etapu warsztatów, który odbędzie się na Białorusi za kilka tygodni. Zaczynam starania o wizę i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, niedługo pewnie pojawią się tu jakieś relacje z Białorusi.
Takie ogólne podsumowanie - Ukraińcy mimo ostatnich tragicznych wydarzeń starają się żyć normalnie. Ale żyć normalnie się nie da, gdy media co chwilę donoszą o kolejnych ofiarach. Myślę, że obecna sytuacja jest dla nich wielką lekcją, z której wyciągną wnioski. Nie da się żyć w tak podzielonym społeczeństwie. Zresztą to, co dzieje się na Ukrainie dzieli też Polaków, bo mam znajomych, którzy popierają w tej sprawie Rosję i uważają, że zajęcie Krymu było zupełnie zasadne. A co ciekawe, mam znajomych Rosjan, którzy tej agresji nie popierają, potępiają za to Putina i solidaryzują się z Ukraińcami. Mnie podczas transmisji przedstawienia z podpisywaniem aneksji przez Putina leciały z oczu łzy i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie popieram wszystkich działań Majdanu i nowych ukraińskich władz, ale nie mogę się też pogodzić z agresją na inne państwo. I nie jestem w stanie zaakceptować argumentu, że kiedyś te ziemie były rosyjskie. Moim zdaniem powinniśmy utrzymywać porządek geograficzny ustalony po II wojnie światowej, choć wiadomo, że nie jest on idealny i różne kraje zgłaszają pretensje do różnych terytoriów. Ale wystarczy sobie przypomnieć cierpienie różnych narodów, które w związku ze zmianą granic musiały opuścić swoje dotychczasowe ziemie - Polaków, Niemców, Żydów, Tatarów itp. Wydawało mi się, że po tej tragedii nic podobnego już się w najbliższym czasie nie powtórzy, ale Rosja wyprowadziła mnie z błędu. Teraz mieszkańcy Krymu są w takiej samej sytuacji. A ja mieszkam na ziemiach, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu były niemieckie. Nie chciałabym kiedyś obudzić się w Niemczech, dlatego sytuacja na Ukrainie wzbudza we mnie lęk, że być może mnie kiedyś też coś takiego spotka. Teraz się na to nie zanosi, ale jeszcze rok temu też bym nie powiedziała, że zanosi się na aneksję Krymu. Planowałam tam wakacje, a teraz możliwe, że nigdy tam nie pojadę.
Wspomniany już kolega z Krymu teraz, żeby wrócić do domu na Krym (a mieszka obecnie chyba w Doniecku), musi wypełniać specjalną kartę migracyjną i normalnie przekraczać granicę. To tak, jakby mi ktoś nagle powiedział, że żeby pojechać do Wrocławia, muszę wypełniać jakieś papiery albo starać się o wizę. Absurd i niepotrzebne komplikacje dla wielu ludzi, a czasem nawet i cierpienie oraz trudne wybory. Bo każdy musi teraz zdefiniować swoją tożsamość, a nie w każdej rodzinie wszyscy myślą tak samo. Na część proukraińską i prorosyjską dzieli się nie tylko kraj, ale też poszczególne rodziny. Mnie trudno zrozumieć znajomych, którzy zajmują w tej sytuacji stanowisko prorosyjskie, więc wyobrażam sobie, jakie rysy powstają w rodzinach, które borykają się z podobnymi problemami.
Nie planowałam się aż tak bardzo rozpisać, ale nie ukrywam, że bardzo się przejmuję tym, co dzieje się obecnie za naszą wschodnią granicą. Historia dzieje się na moich oczach, a ja czuję się tylko maleńkim trybikiem, który niewiele może zdziałać. Mogę sobie tylko pobożnie życzyć, aby nie było ofiar po żadnej ze stron. Jestem przeciw agresji rosyjskich wojsk, ale nie zmienia to faktu, że lubię Rosjan i rosyjski jako taki. Gdy słyszę rosyjski na ulicy, zwykle się uśmiecham. Nie chciałabym, aby się to zmieniło, żeby zaczął mi się on kojarzyć tylko z językiem agresora. Staram się nie przenosić polityki na zwykłe relacje, bo ta sprawa tak mocno angażuje ludzi, że czasem trudno się powstrzymać. Staram się zrozumieć osoby, które myślą inaczej. No nic, wylałam, co mi leży na sercu, niewiele to zmieni. Mam nadzieję, że ludzie się wreszcie opamiętają i zapanuje pokój. Nie rozumiem, jak brat może zabijać brata.