Świeżutka historia z wczorajszego wieczora. Wybierałam się na nocny maraton filmowy. W pobliżu dworca stanęłam na przejściu i zauważyłam, że czeka na nim również czarnoskóry (nie wiem jaka jest poprawna politycznie wersja opisu takiej osoby).
Czekałam na zielone, szukając czegoś w kieszeni. Ku mojemu zdziwieniu Murzyn podszedł do mnie i zapytał czy mówię po angielsku. Odpowiedziałam, że tak. On powiedział coś w stylu "Francis, Francisko", a ja nieprzytomna nie zrozumiałam, o co mu chodzi, myślałam, że mnie o coś pyta, bo tego się spodziewałam. Myślałam, że się zgubił i pyta o drogę. Zapytał mnie o imię, gdy ja zapytałam jego, powtórzył to Francis, Francisko czy jakoś tak, czyli wcześniej po prostu mi się przedstawił, a ja wyszłam na idiotkę:) To go jednak nie zraziło, dalej z uśmiechem opowiadał o sobie. Zapytałam skąd jest, okazało się, że z Francji. Teraz jest wolontariuszem w Miliczu, ale jak stwierdził to małe miasteczko, w którym niewiele się dzieje, dlatego przyjechał na wycieczkę do Wrocławia. Przyjrzał się mojemu strojowi i zapytał czy wracam ze sportu (sam miał sportową torbę na ramieniu). Pytanie mnie zaskoczyło, ale powiedziałam zgodnie z prawdą, że idę do kina. Śpieszyłam się już, więc nasza miła pogawędka na tym właśnie się skończyła.
Nie wspomniałam jeszcze, że część dialogu przeprowadziliśmy po polsku, bo znał on takie podstawowe pytania np. "Jak się nazywasz?" itp., co jeszcze bardziej wprawiło mnie w osłupienie. Już sam fakt, że do mnie zagadał bez wyraźnego powodu był dziwny, po prostu chciał chyba sobie pogadać z kimś, a jak usłyszałam, że całkiem nieźle mówi po polsku (przynajmniej tych kilka zdań, bo przy bardziej skomplikowanych kwestiach przechodziliśmy na angielski) to byłam zaskoczona do kwadratu.