Wybieram się jutro do Czech i przypominałam sobie właśnie moje pobyty w Czechach i na Słowacji. Zwykle wiązały się one z częstym piciem kofoli w dużych ilościach (dla niezorientowanych - kofola to taka czechosłowacka wersja coli z ekstraktem ziołowym). Jakiś czas temu odbywałam wakacyjny staż na Słowacji, przez półtora miesiąca prawie codziennie piłam kofolę, bo nawet jeśli sama sobie nie kupiłam do domu, to piliśmy z szefem przy obiedzie albo w biurze. Nie było to najmądrzejsze i miało swoje negatywne skutki. Której nocy obudził mnie bolesny skurcz w łydce. Bolało jak cholera.
Domyśliłam się, że to pewnie brak magnezu, więc stwierdziłam, że nic prostszego jak udać się do apteki i kupić magnez. Nie znam czeskiego zbyt dobrze, ale sporo rozumiem. Myślałam, że magnez będzie podobnie jak po polsku, ale żeby nie stresować siebie ani aptekarzy postanowiłam iść do jakiejś samoobsługowej apteki. I tu spotkała mnie niespodzianka. Przeszukałam wszystkie półki z lekami, ale nigdzie nie znalazłam magnezu ani czegoś podobnie brzmiącego. Stwierdziłam, że mało podobne, żeby go nie mieli, więc pewnie musi się po prostu inaczej nazywać. Przyjrzałam się jeszcze raz dokładnie wszystkim opakowaniom. I znalazłam! Horčík - tak nazywa się magnez po słowacku, po czesku chyba też. Raczej bym się nie domyśliła, ale zauważyłam na opakowaniu literki Mg, czyli lekcje chemii w szkole nie poszły całkiem na marne, czasem się do czegoś przydają:)
Po tej przygodzie na pewno na długo zapamiętam jak zapytać w czeskiej albo słowackiej aptece o magnez, gdybym znowu znalazła się w potrzebie. A skurcze po ograniczeniu ilości spożywanej kofoli i zażyciu kilku tabletek horčíku ustały:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz