poniedziałek, 23 września 2013

Atlas chmur i klaskanie po rosyjsku:)

Tym razem to nie ja udałam się w podróż, ponieważ przyjechała do nas grupa rosyjskich studentów. Wkrótce ja wybieram się do Rosji, więc pewnie nazbiera się kilka ciekawych opowieści, ale na razie postanowiłam podzielić się przemyśleniami i ciekawostkami z pobytu naszych gości u nas.

W czasie ich wizyty wypadała akurat rocznica agresji na Polskę 17 września. Mieliśmy tego dnia zaplanowaną wspólną kolację i umówiliśmy się, że spotkamy się w rynku. Nie wiedzieliśmy, że narodowcy organizują tego dnia w tym samym miejscu demonstrację antykomunistyczną. Baliśmy się, że naszych gości mogą spotkać jakieś nieprzyjemności, jeśli ktoś usłyszy od nich rosyjski, dlatego woleliśmy dmuchać na zimne i na wszelki wypadek zmieniliśmy miejsce i godzinę zbiórki. Lepiej nie kusić losu.

Polityka czasem wkraczała też do naszych rozmów. Niby w formie żartu i na luzie, ale nie do końca podobało mi się planowanie rozbioru Ukrainy albo pytania "Wilno jest polskie czy rosyjskie?". Wolałam te momenty, w których nie było między nami historii i polityki, kiedy razem śpiewaliśmy ukraińskie piosenki albo malowaliśmy jeden wielki wspólny rysunek.

Jedno z dziwnych pytań, jakie otrzymałam, brzmiało czy można u nas iść do więzienia z jazdę rowerem pod wpływem alkoholu. Bo oni gdzieś słyszeli, że u nas za to zamykają. Zupełnie mnie to zaskoczyło i sama nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Podobne pytania pojawiały się dość często.

Co jest najlepszą pamiątką z Polski dla Rosjanina? Atlas chmur. I nie chodzi mi tu o książkę lub film z Tomem Hanksem. Mam na myśli album ze zdjęciami prawdziwych chmur, z polskim opisem. Jeden z Rosjan kupił go dla swojego kolegi, który studiuje meteorologię, uznając, że skoro nazwy chmur są po łacińsku, to jakoś sobie ten kolega poradzi. Dodam jeszcze, że dla siebie kupił atlas grzybów, również po polsku i z łacińskimi nazwami.

Przebojem ich pobytu było хлопанье, czyli po naszemu klaskanie. Pewien Rosjanin przyznał się, że razem ze znajomymi zbierają się od czasu do czasu np. co tydzień w pewnym miejscu w ok. 800 osób, żeby poklaskać. I tak przez 4 godziny. Podobno to bardzo relaksuje, wprowadza w rodzaj transu. Nawet pozostałym Rosjanom wydało się to tak dziwne, że zaczęli sobie z tego żartować i później przy każdej okazji np. jak ktoś wchodził albo wychodził zaczynaliśmy klaskać, a właściwie хлопать:)

Jedzenie na mieście w Polsce wydaje się drogie? Nie dla Rosjan. Byliśmy kilka razy na wspólnym obiedzie w miejscach, w których nakłada się porcje samemu i jedzenie jest ważone przy kasie. Polacy starali się w większości ograniczać. Rosjanie wręcz przeciwnie. Nakładali sobie duże porcje, brali zupę, deser, kompot, a czasem nawet dwa. Okazało się, że u nich jedzenie w najtańszych miejscach jest co najmniej dwa razy droższe, więc u nas mogą sobie poszaleć, a i tak zapłacą mniej niż musieliby wydać u siebie w Petersburgu. Trochę przeraża mnie ta perspektywa, bo nie chcę zbankrutować.

Podobnie zresztą jest z elektroniką. Usłyszałam od Rosjanina, że bardzo żałuje, że nie wiedział, że taki sprzęt jest u nas tańszy, to wziąłby ze sobą więcej pieniędzy. Nie wspominam już o Rosjankach, które codziennie latały na zakupy w galeriach handlowych, chodziły do fryzjera itp.

Rosjanie nauczyli nas też słowa авось, które odpowiada mniej więcej naszemu "jakoś to będzie" albo "oj tam, oj tam". Miało to miejsce przy okazji alfabetu, który miała stworzyć każda z drużyn. My nauczyliśmy ich, co znaczy  m.in. "haratać w gałę" i kim są dresiarze. Dresiarze nas połączyli, bo okazało się, że Rosjanie też mają swój odpowiednik, czyli gopników.

Polska część projektu przebiegła naszym zdaniem całkiem fajnie, Rosjanom też się podobało. Byłam zdziwiona, że większość z nich już kiedyś w Polsce była, a nawet jeśli nie, to i tak miała sporą wiedzę o naszym kraju. Często zadawali dość szczegółowe pytania. Ciekawa jestem, jak minie nam czas w Petersburgu, na pewno nie zdążymy zobaczyć wszystkiego, co byśmy chcieli.

czwartek, 12 września 2013

Pociąg bezpośredni z przesiadką

Jakiś czas temu w wakacyjną podróż wybrałam się do Białegostoku. Miałam lenia, więc poszłam po najmniejszej linii oporu i wybrałam pociąg bezpośredni, czyli jak sama nazwa wskazuje, jadący bezpośrednio do Białegostoku, bez żadnej przesiadki. Mój niepokój zaczął się już na wałbrzyskim Szczawienku, kiedy na peron wtoczył się zwykły bezprzedziałowy skład zamiast normalnych wagonów z przedziałami. W dodatku jeszcze ten skład pomalowany był w biało-żółto-czarne barwy województwa, miał wymalowane herby i napisy Dolny Śląsk. Jakoś zwątpiłam czy dojadę nim na Podlasie. Ale na wyświetlaczu widniało Białystok, więc pełna obaw wsiadłam.
Okazało się, że obawy nie były bezzasadne. Gdy doszła do mnie pani konduktorka, spytałam grzecznie, czy dojadę tym pociągiem do Białegostoku. Pani konduktorka odpowiedziała, że nie, bo jest przesiadka we Wrocławiu, ponieważ taki skład nie może jechać tak daleko. Tego domyśliłam się sama już wcześniej, więc przyjęłam informację ze spokojem. Konduktorka obiecała, że powie mi, z którego peronu odjedzie mój tym razem naprawdę bezpośredni pociąg do Białegostoku. Rzeczywiście, słowa dotrzymała, obudziła mnie później i powiedziała, na który peron iść. Pociąg po kilkunastu minutach został tam podstawiony i mogliśmy wsiąść.
Jako ciekawostkę dodam, że później byłam w tym pociągu częstowana whisky przez współpasażerów. Dwaj panowie ok. 35-letni jechali razem na koncert z Poznania do Warszawy i chcieli spożyć coś przed. Ale głupio im było w moim towarzystwie, spytali więc najpierw czy nie będzie mi to przeszkadzać, a później zaproponowali wspólną degustację trunku:) Nie skorzystałam jednak z ich szczodrej oferty, przed sobą miałam jeszcze parę godzin podróży, w której różne przygody mogły mnie jeszcze spotkać, wolałam być w pełni trzeźwa.
Podsumowując, jakim cudem według polskich kolei pociąg z przesiadką nazywa się pociągiem bezpośrednim? A może to ja akurat miałam pecha? Nie wiem, ale to już nie pierwsza i pewnie nie ostatnia taka sytuacja, która mnie w pociągu spotyka. Podróż powrotną odbyłam z przesiadką, ale byłam o tym wcześniej poinformowana i na to przygotowana, bo nie ma bezpośredniego połączenia Białystok-Wałbrzych. Swoją drogą dziwna asymetria. Wniosek z całej sytuacji taki, że nie warto przedkładać pociągu bezpośredniego nad inne, bo może się okazać, że on też będzie z przesiadką.

piątek, 6 września 2013

Drewniane domy w Supraślu

Aby odpocząć trochę od zdjęć cmentarnych dzisiaj porcja zdjęć pięknych supraskich domów. Przypominają mi one trochę drewniane budynki w Wilnie i domy Karaimów w Trokach.
Szerokie i przestronne ulice, a po obu stronach stare drewniane domostwa - tak wygląda w przeważającej części zabudowa centrum Supraśla.
Budynki stoją jeden przy drugim, ulice biegną równolegle. Miasto sprawia wrażenie bardzo przemyślanego i uporządkowanego.
Posesje są w większości przypadków bardzo zadbane, ogródki pełne kwitnących kwiatów.
Przechadzając się ulicami Supraśla można cofnąć się w przeszłość i wyobrazić sobie, jak wyglądało życie mieszkańców wiele lat temu, kiedy te domy dopiero powstawały.
Część domów jest jednolita kolorystycznie.
Niektóre wyglądają jednak dość dziwnie, bo są podzielone na pół.
Prawdopodobnie mieszkają tam dwie rodziny, które nie mogły dogadać się co do wspólnego remontu. I tak wyszły z tego takie dziwolągi.
Większość konstrukcji jest niska, parterowa lub jednopiętrowa. Rzadziej trafiają się wyższe budynki.
Warto podkreślić, że nawet nowe domy starają się zachować klimat dawnej drewnianej zabudowy.
Jednym z najładniejszych obiektów w Supraślu jest zabytkowy Dom Ogrodnika, podobno zwany też Starą Pocztą, ze względu na dawne przeznaczenie.
Jak głosi tablica umieszczona na budynku, wyjątkowe i rzadko spotykane jest jego pokrycie dachowe.
Otoczony kwiatami domek wygląda naprawdę ładnie, w trakcie mojego spaceru widziałam, jak jakaś para młoda robiła sobie przy nim sesję ślubną.
W dodatku jest on ciekawie umiejscowiony na łagodnym wzniesieniu, tuż obok prawosławnego monastyru, widocznego w tle. I chociaż jest zamieszkany, nie ma żadnego ogrodzenia. Praktycznie na teren posesji może wejść każdy z ulicy.
Naprzeciwko Domu Ogrodnika znajduje się przykład eklektyzmu, tzn. każda ściana inna:)
Spacerując supraskimi uliczkami dowiedziałam się, że miasteczko ma status uzdrowiska. Rzeczywiście można w tym ładnym i spokojnym miejscu wypocząć. Za jakiś czas pojawią się tu być może kolejne relacje z Supraśla, bo ciekawe są tam nie tylko domy mieszkalne.

środa, 4 września 2013

Cmentarz żydowski w Białymstoku

W zimie zamieściłam tu parę zdjęć z ewangelickiego i prawosławnego cmentarza. Teraz podczas wyprawy wakacyjnej odwiedziłam kolejne miejsca pochówków. Przy zachodzącym słońcu trafiłam na cmentarz żydowski, chyba największy i najładniejszy, jaki do tej pory widziałam.
Zajmuje on dużą powierzchnię i bardziej przypomina mi park niż cmentarz.
Niektóre pomniki są bardzo stare i rzeźbione.
Te w kształcie ściętych drzew kojarzą mi się w wileńskimi cmentarzami, gdzie również można znaleźć wiele podobnych nagrobków.
Oprócz napisów żydowskich można spotkać też inskrypcje po niemiecku.
Pojawiają się też rosyjskie.
I mieszane niemiecko-polsko-żydowskie.
Tablic jest naprawdę dużo i trudno obejść cały teren, żeby przeczytać wszystkie i żadnej nie pominąć, zwłaszcza jeśli przyszło się na ten cmentarz na chwilę, pod koniec dnia.
W promieniach zachodzącego słońca zwracały na siebie uwagę nagrobki z pozłacanymi literami, widoczne z daleka.
Inne są zapewne nie mniej ciekawe, ale czasem mniej czytelne.
Większość macew ma w górnej części symboliczne rysunki, które jakoś odnoszą się do życia zmarłego. Kiedyś czytałam coś na ten temat, ale nie pamiętam już szczegółów.
Część płyt zapisana wyłącznie po żydowsku stanowi dla mnie tajemnicę, nie jestem w stanie niczego się z nich dowiedzieć, mogę tylko podziwiać formę.
Powtarzającym się motywem były na przykład dwie dłonie i korona na złoconym tle.
Spotkałam też świecznik albo coś świecznik przypominające.
Widziałam również dłonie myte wodą z dzbanka.
Często pojawiały się zwierzęta, np. lwy.
Lub też bliżej nieokreślone zwierzęce osobniki, coś pomiędzy lwem, psem a baranem:) Nie wiem, czy ktoś celowo namalowal takie mutanty czy po prostu nie miał talentu.
Popularnym motywem są też książki, które można zaobserować w różnej formie w kilku miejscach.
Bywało, że w towarzystwie lwa.
To tylko część zrobionych przeze mnie zdjęć, pozostałe być może umieszczę później jako drugą część wizyty na białostockim cmentarzu żydowskim, który zdecydowanie warto odwiedzić, bo to moim zdaniem jedno z najciekawszych miejsc w mieście.

wtorek, 3 września 2013

Cmentarz wojenny żołnierzy Armii Radzieckiej w Białymstoku

Daleko od centrum Białegostoku, na południu miasta, znajduje się niewielki, chyba rzadko odwiedzany, cmentarz radziecki.
Tuż przy wejściu znajduje się dziwny słup w polskich barwach, przypominający trochę słupy graniczne. Nie wiem, po co takie coś na cmentarzu.
Na środku znajduje się pomnik z sołdatami. Podobno te figury żołnierzy znajdowały się wcześniej w zupełnie innym miejscu, ale po zmianie ustroju postanowiono przenieść je tutaj.
Teren jest ogrodzony, sąsiaduje z lasem i remontowaną drogą. Mogił jest niewiele, zaledwie kilka rzędów nagrobków z czerwonymi gwiazdami.
Pozostała część jest porośnięta trawą i nie wiem, czy tam również zostali pochowani polegli, czy to po prostu zwykłe trawniki. Rosną na nich drzewa i grzyby.
Najbardziej skupia na sobie uwagę pomnik i towarzyszący mu wojacy.
Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że to sami mężczyźni, dumnie prężący się z karabinami w dłoniach.
Byłam w błędzie, nie dostrzegłam pewnych szczegółów.
Najbardziej zadziwiło mnie to, co zobaczyłam obchodząc pomnik dookoła. Okazało się, że to wcale nie są czterej mężczyźni, ale wśród tych wojskowych są też dwie kobiety!
Zdradziło je uczesanie. Mężczyźni nie noszą zwykle warkoczy ani takich kitek.
Sam pomnik od drugiej strony nie prezentuje się zbyt okazale.
Zdecydowanie lepiej wygląda od przodu.
Znajduje się na nim tablica upamiętniająca poległych sołdatów, wystawiona przez lokalną jednostkę wojskową.
Obok tablicy leży rzucony w nieładzie biały różaniec.
Pod pomnikiem ktoś złożył sztuczne kwiaty w kolorach rosyjskiej flagi.
Cmentarz jest umiejscowiony zupełnie na uboczu, chyba mało kto tu zagląda. Tym bardziej, że trwa remont ulicy i dostęp jest znacznie utrudniony.
Może to i dobrze, przynajmniej żołnierze mają święty spokój i nikt nie zakłóca ich spoczynku jakimiś chuligańskimi wybrykami.
Widać też, że ktoś dba o ten teren, bo mimo wszystko mogiły nie zarosły zielskiem po szyję, więc ktoś pewnie kosi tu co jakiś czas trawę.
Jeśli ktoś jest w pobliżu, warto zajść na ten cmentarz. Ale jeśli ktoś nie jest wybitnie zainteresowany tematem, może sobie odpuścić spacer przez całe miasto, żeby zobaczyć tylko tych kilka grobów i niewielki pomnik.
Przecież i tak wszystko można znaleźć w internecie:) A już niedługo, mam nadzieję, pojawi się tu relacja z o wiele ładniejszego cmentarza żydowskiego w Białymstoku.