sobota, 22 grudnia 2012

"Ja nie dam rady? Ja?"

Przyszedł czas na serię wspomnień przywołaną przez odnalezione zdjęcia z dawnych harcerskich czasów:) Obóz wędrowny w Beskidach, majówka w 2007 roku. 

Jechaliśmy pociągiem i na śniadanie zjedliśmy płatki z mlekiem. Po skończonym posiłku został nam jednak karton po mleku, z którym nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić. Już nie pamiętam dokładnie czy naszego przedziałowego śmietnika w ogóle nie było, czy był kompletnie wypchany, w każdym razie nie było gdzie tego kartonu wyrzucić. Mieliśmy w planach wziąć go ze sobą i wyrzucić na dworcu. Ale ktoś rzucił dla żartu, że możemy go wyrzucić do popielniczki (taki niewielki metalowy pojemniczek z klapką tuż przy drzwiach do przedziału). Pośmialiśmy się, że to niemożliwe, ale jedna koleżanka podjęła wyzwanie słowami: "Ja nie dam rady? Ja?" i zaczęła składać karton na wszelkie możliwe sposoby. Obserwowaliśmy jej poczynania z rezerwą, bo nie wierzyliśmy, że jej się uda. Ona uparcie jednak nie dawała za wygraną, aż ostatecznie dopięła swego. Na dowód mam stare i niewyraźne zdjęcie, które przypomniało mi o całej historii (trudno określić tutaj wielkość tej popielniczki, ale jeśli ktoś nie pamięta, to były one naprawdę małe, może ok. 5 cm na szerokość):
Od tej pory wiedzieliśmy już, że trzeba uważać na to, co się mówi przy tej koleżance, bo wszystko może potraktować jak wyzwanie. Czasem to wykorzystywaliśmy, jeśli nie chciała czegoś zrobić. Można jej było wtedy wjechać na ambicję i o wiele łatwiej się zgadzała, gdy przyjęła, że to zakład:) Np. często zakładała się z naszym drużynowym, kto zrobi więcej pompek marynarskich.

sobota, 15 grudnia 2012

Niespodziewany gość z wileńskiej windy

Z okazji Dnia Zamenhofa dzisiaj jedna z dziwniejszych historii jaka przydarzyła mi się w związku z esperantem. 

W marcu byliśmy na dwutygodniowej wymianie studenckiej w Wilnie. Mieszkaliśmy w akademiku i mieliśmy dużo czasu wolnego, więc mój znajomy zaproponował, że zrobi ekspresowy kurs esperanta w 10 dni. Kilka osób się zapisało i codziennie wieczorem przychodzili na zajęcia. Po kilku lekcjach mogli się już porozumieć w podstawowych kwestiach. Któregoś dnia, nie pamiętam już dlaczego, ale znaleźliśmy się większą grupą na korytarzu przy windzie.

Nagle drzwi windy się otworzyły i wyjrzał z niej czarnoskóry (Murzyn, Afroamerykanin, nie wiem jak to określić, żeby się nikomu nie narazić). Spojrzał na kolegę, który prowadził kurs, pokazał palcem i powiedział po angielsku: "Oh, Jesus!". Drzwi się zamknęły i winda pojechała. W tym miejscu muszę dodać, że według niektórych osób chłopak prowadzący kurs trochę przypomina Jezusa z wyglądu:) Ma długie ciemne włosy i brodę. Sytuacja nas bardzo rozbawiła, byliśmy trochę w szoku, nie wiedzieliśmy, o co chodzi.

Za chwilę winda znowu zjechała i wysiadł z niej ten sam czarnoskóry z czymś zielonym w misce. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Podszedł do prowadzącego kurs i chciał z nim porozmawiać po angielsku. On zaczął do niego mówić w esperanto. Czarnoskóry był zdziwiony, jak ktoś może nie rozumieć angielskiego. Po chwili zauważył, że rozumie niektóre słowa esperanckie, bo zna portugalski (albo jakiś inny język, nie pamiętam już teraz). Jednocześnie próbował rozmawiać z nami po angielsku i dowiedzieć się, o co chodzi, czemu tu jesteśmy i dlaczego ten człowiek rozmawia z nim w dziwnym języku:) My szczątkowym angielskim mniej więcej mu wytłumaczyliśmy.

Co ciekawe, konwersacja po esperancku zaczęła się rozwijać, chociaż ten człowiek nigdy nie słyszał o tym języku. Znajomy tak potrafił poprowadzić rozmowę, używając takich słów i gestów, że wydobył od niego skąd pochodzi (nie pamiętam już, jaki to był kraj) i sam mu się przedstawił, posługując się wyłącznie esperantem. Zaczął mu tłumaczyć, czym jest esperanto i dał mu namiary na siebie i obiecał pomoc, bo czarnoskóry powiedział, że jest bardzo zainteresowany nauczeniem się tego języka i chce chodzić na kurs.

Potem zaczął nas częstować tym zielonym alkoholem, który miał w misce. Poprosił też o zdjęcie z Jezusem:) Kiedy mu się kolejno przedstawialiśmy, jedna z dziewczyn powiedziała, że nazywa się Magdalena. Bardzo rozbawiło to naszego nowego znajomego i nie mógł w to uwierzyć. Śmiał się, że skoro mamy już Jezusa i Magdalenę, to inni nazywają się pewnie Maria i Józef:) Zmartwił się, kiedy okazało się, że nie wszyscy mamy biblijne imiona:) Kiedy tyle osób przedstawiło mu się po esperancku, na końcu sam już potrafił przedstawić się w tym języku.

To jedno z najdziwniejszych spotkań, jakie mi się przydarzyło. Trudno mi w ogóle odtworzyć jego przebieg, bo cały czas się wtedy śmiałam i próbowałam sobie wytłumaczyć, co właśnie widzę. A widziałam Rosjanina z Polski, który rozmawiał w Wilnie po esperancku z Afroamerykaninem, który w ogóle nie zna tego języka. I co najlepsze, nieźle się dogadywali:)

sobota, 8 grudnia 2012

Z wizytą w ruskiej bani

Czas wrócić wspomnieniami do tegorocznego wakacyjnego pobytu w Kaliningradzie. A dokładniej - do wizyty w ruskiej bani. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nigdy nie byłam w żadnej saunie ani innym tego typu przybytku w Polsce czy gdziekolwiek indziej.

Będąc jeszcze w naszym kraju polska grupa rzuciła pomysł, że chcielibyśmy odwiedzić tradycyjną rosyjską banię. Gospodarze postanowili spełnić nasze życzenie i zorganizowali dla nas wyjazd, bo bania znajdowała się na obrzeżach miasta. Wsiedliśmy w autobus lub trolejbus (już nie pamiętam) i pojechaliśmy pewnego słonecznego popołudnia, aby zakosztować trochę rosyjskiego życia.

Bania mieściła się w niewielkim, niepozornym budynku. Z zewnątrz nie robiła wielkiego wrażenia. Ale wchodząc do środka przeżyłam pozytywne zaskoczenie. Wnętrze było wykończone drewnem, cały budynek  był na naszą wyłączność do czasu przybycia kolejnej grupy. Na piętrze mieliśmy do dyspozycji balkon, sprzęt grający oraz stół do bilarda.

Wcześniej tego samego dnia udaliśmy się do jednego z kaliningradzkich marketów, żeby kupić sobie witki brzozowe. Rosjanie uprzedzili nas, że lepiej tak zrobić, bo na miejscu za te kilka gałązek musielibyśmy zapłacić więcej. Jak się później okazało, nie była to najlepsza rada, ale o tym za chwilę:) Zaopatrzeniowcy marketu nie przewidzieli nagłego popytu na witki brzozowe, na półce wisiało tylko kilka sztuk, oprócz tego kilka eukaliptusowych. Nie starczyło dla wszystkich, ale dogadaliśmy się i było tak mniej więcej jedna na parę. Jeśli dobrze pamiętam jedna wiązanka kosztowała ok. 130 rubli, czyli ok. 13 złotych. Sporo jak na kilka zasuszonych gałązek.

W bani przebraliśmy się w stroje kąpielowe i włożyliśmy nasze witki do wiadra z wodą, aby zmiękły. W międzyczasie rozpalał się piec, a mu korzystaliśmy z pryszniców. Stopniowo zapełnialiśmy pomieszczenie z piecem, było nas ok. 20 osób, więc było dość ciasno i nie każdy mógł usiąść. Dlatego po chwili wypracowaliśmy system, w którym co chwilę ktoś skakał do maleńkiego baseniku, aby w tym czasie ktoś inny mógł skorzystać z sauny. Później część osób poszła też na piętro relaksować się na kanapach lub grać w bilard. 

Gdy nasze wiązanki dość już namokły, Rosjanie postanowili zaprezentować nam sposób ich użycia. Na pierwszy ogień zgłosiło się kilku ochotników, nawet dziewczyny. Niektórym okładanym gałązkami tak się spodobało, że zgłaszali się kolejny raz. W trakcie bicia opadały liście, szybko całe pomieszczenie pokryło się zieloną warstwą. Kolejni chętni do poddania się chłoście zaczęli z czasem krzyczeć. Myśleliśmy, że to z powodu zaangażowania rosyjskiego kolegi, który wczuł się w swoją rolę. Ale gdy jeden z chłopaków wstał, okazało się, że jeden bok ma w czerwonych pręgach. Drugi z nich też był poharatany, ale trochę mniej. Niestety odpadające liście spowodowały, że końcówki gałązek stały się za ostre i zaczęły zostawiać ślady na ciele, zwłaszcza te eukaliptusowe wyrządziły największe szkody. Aby nie biczować kolejnych osób, Rosjanie poszli i na miejscu kupili o wiele lepsze witki, znacznie grubsze i poręczniejsze, a w dodatku wcale nie takie drogie.

Po jakimś czasie właściciele przynieśli nam herbatę. Niestety nie z samowaru, a zwykłą z torebki. Mogliśmy uzupełnić płyny, bo sporo zdążyliśmy już odparować przez skórę. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc zrobiliśmy kilka kolejnych rundek sauna - basen, a później poszliśmy się przebrać i spakować. Muszę przyznać, że większość z nas w formie ręczników do okrycia się użyła naszych białych prześcieradeł z akademika, które doskonale sprawdziły się w tej roli. Ja swojego na przykład i tak nie używałam do spania, bo miałam swój śpiwór i brzydziłam się koców, które nam dano, mając świadomość, że pewnie od lat biegają po nich karaluchy. Miałam okazję widzieć, jak jeden przebiegał przez poduszkę koleżanki.

Wracając do bani. Wszystkim nam bardzo się tam podobało, ale nasz czas się skończył i musieliśmy wracać. Poszliśmy na przystanek, który w ogóle nie był oznakowany jako przystanek. Zapytaliśmy rosyjskich przyjaciół skąd wiadomo, kiedy przyjedzie autobus. Odpowiedzieli, że nie wiadomo:) W oczekiwaniu na nasz środek transportu śpiewaliśmy więc polskie, rosyjskie lub mieszane piosenki, ku zdziwieniu współoczekujących z nami na transport. Gdy już zaczynaliśmy powoli tracić wiarę, że w ogóle coś po nas przyjedzie, pojawił się nasz wehikuł i zadowoleni wróciliśmy do akademika.

Wizyta w rosyjskiej saunie była jedną z największych atrakcji tego wyjazdu. Jak nam opowiadali nasi gospodarze, młodzi Rosjanie często wynajmują sobie taki lokal większą grupą na cały weekend i w ten sposób przyjemnie spędzają wolny czas. Myślę, że to bardzo fajna tradycja, u nas raczej się z czymś takim nie spotkałam.