środa, 28 listopada 2012

Autostop konta 30-stopniowy mróz

W tym roku podczas ferii chciałam wybrać się z koleżanką do Białegostoku autostopem, a z Białegostoku do Rzeszowa. Pech chciał, że akurat w tym czasie były silne, 30-stopniowe mrozy. Ja chciałam odwiedzić Białystok jako kolebkę esperanta, a koleżanka planowała odwiedzić znajomych w Rzeszowie. Nigdy w tych miastach nie byłam (tylko przejazdem w Białymstoku), więc plan wydawał mi się świetny. 

Podróż zaczynałyśmy w Wałbrzychu. Stałyśmy na wylotówce do Wrocławia. Przez dłuższy czas nic się nie zatrzymywało. W końcu zatrzymał się jakiś pan i powiedział, że jedzie tylko do Świdnicy, ale może nas zabrać. Zdążyłyśmy już nieźle zmarznąć, więc wsiadłyśmy, licząc na to, że ze Świdnicy też sporo ludzi będzie jechać na Wrocław. Pan wysadził nas na stacji benzynowej przy wjeździe do Świdnicy na ulicy Zamenhofa. To nie było najlepsze miejsce do łapania stopa. Stałyśmy tam chwilę, ale ręce zaczynały nam już odmarzać, a nic się nie zatrzymywało. Udałyśmy się na pobliski przystanek i po konsultacji z miejscowymi wybrałyśmy autobus, który miał nas zawieźć na wylotówkę. Okazało się, że ta wspomniana przez miejscowych wylotowa ulica nosi nazwę Esperantystów. Uznałam to za dobry znak i stanęłyśmy w tym miejscu. 

Znowu nie miałyśmy szczęścia. Długo nic się nie zatrzymywało. Myślałyśmy, że może ktoś się wreszcie nad nami ulituje ze względu na mróz. W międzyczasie analizowałyśmy sytuację. Było już po godzinie 10, a my dalej tkwiłyśmy w Świdnicy. Do Białegostoku miałyśmy jeszcze ogromny kawał drogi, a zimą szybko robi się ciemno i trudniej wtedy coś złapać. 

Kiedy zaczynały nam już odmarzać wszystkie kończyny, postanowiłyśmy zawrócić. Na piechotę wróciłyśmy do miejsca postoju nysek. Wsiadłyśmy już do nyski, kiedy koleżanka dostała telefon z informacją, że znajomy kierowca tira właśnie wyjeżdża do Włoch i może ją zabrać. Koleżanka wiele się nie namyślając, wysiadła z nyski i pognała szukać transportu do Świebodzic, gdzie umówiła się z tym znajomym. 

Wróciłam sama do domu, uznając przewagę natury i obiecując sobie, że następnym razem podróżując na stopa wezmę pod uwagę takie czynniki jak siarczysty mróz. Koleżanka szczęśliwie dojechała do Włoch, co mogłam później podziwiać na zdjęciach.

sobota, 24 listopada 2012

Olomouc - Svatý Kopeček

Przyszedł czas na dokończenie relacji z Ołomuńca. Poza przepiękną ołomuniecką starówką, odwiedziłyśmy także Svatý Kopeček, czyli położone nieco na obrzeżach miasta sanktuarium. Można dojechać tam autobusem miejskim z dworca. Przed wejściem na teren sanktuarium znajduje się mały kamienny słupek z prośbą o zachowanie ciszy.
Świątynia jest ogromna, musiałam odejść naprawdę daleko, aby zmieściła się na zdjęciu w całości. Nad wejściem znajdują się dwa zegary, ale co ciekawe, pokazują trochę inny czas, jeden śpieszy się kilka minut w stosunku do drugiego.
Na Świętym Kopeczku żył i tworzył Jiří Wolker, czeski pisarz. Zdziwiło mnie, że żył tak krótko. Był w moim wieku, gdy zmarł. Jak się dowiedziałam później, wykończyła go gruźlica.
Obok jego domu kręcą się trzy koty (koleżanka, która już kiedyś tam była, mówiła, że też je wtedy tam widziała). Są bardzo przyjacielskie, podchodziły i ocierały się o nogi, nie bały się ludzi. Spodobał mi się zwłaszcze jeden z nich, cały rudy (zdjęcie jest niestety trochę niewyraźne).
Tuż obok domu Wolkera znajduje się punkt widokowy, z którego roztacza się przepiękny widok na całą okolicę. Jesienne liście dodają kolorów, bo akurat tego dnia pogoda była niezbyt ładna.
Gdyby pogoda była lepsza, można by pewnie było zobaczyć ze Świętego Kopeczka cały Ołomuniec. Niestety spowijająca wszystko mgła ledwo pozwalała cokolwiek dostrzec. Wydaje mi się, że widać na poniższym zdjęciu wieże katedry, ale nie mam pewności.
Opuszczając Święty Kopeczek, natknęłyśmy się na miejsce idealne dla turystów na pamiątkowe zdjęcie. Przypuszczam, że latem ustawiają się tam tłumy.
Przy ulicy, niedaleko przystanku zobaczyłyśmy pomnik na cześć armii sowieckiej z dwujęzycznym napisem. Właściwie to nic dziwnego, w Polsce też można znaleźć wiele takich pozostałości po dawnych, komunistycznych czasach. Zdziwiło mnie tylko trochę, że pod pomnikiem są dość świeże kwiaty.
Svatý Kopeček znajduje się poza centrum miasta, ale można tam bez problemu dojechać normalnym miejskim autobusem. Przebywając w Ołomuńcu, warto odwiedzić to miejsce, chociażby ze względu na cudowny widok rozpościerający się ze szczytu.

sobota, 17 listopada 2012

Ołomuniec

Spędziłam ostatnio parę ciekawych dni w miejscowości Ołomuniec (po czesku Olomouc) i postanowiłam podzielić się wrażeniami. 
W ołomunieckim rynku mieści się kolumna Trójcy Przenajświętszej, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jako symbol miasta jest na większości sprzedawanych tutaj pocztówek.
Oprócz kolumny na rynku warto zobaczyć jeszcze ratusz z zegarem oraz metalową makietę miasta. Zimą można skorzystać z lodowiska oraz napić się ponczu. Obok fontanny znajduje się także wielki metalowy żółw, na którym wszyscy turyści robią sobie pamiątkowe zdjęcia.
Jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów jest ogromna katedra, widoczna z daleka. Budzi podziw dla inżynierów, którzy w dawnych czasach bez pomocy nowoczesnych urządzeń potrafi wybudować takie perełki architektury.
Miasto jest podobnej wielkości do mojego rodzinnego, choć niewątpliwie ma o wiele ładniejszą starówkę. W centrum znajduje się mnóstwo wąskich uliczek idealnych na spacery. Gdyby nie prawie zimowa temperatura, można odnieść wrażenie, że jest się na południu Europy np. we Włoszech.
Oprócz tych oczywistych atrakcji Ołomuńca jak katedra czy kolumna warto dostrzec także coś, co nadaje miastu inny klimat.  W tym celu najlepiej spojrzeć dokładniej na zwykłe kamieniczki i różne zakamarki. Każda uliczka kryje w sobie coś dla spostrzegawczych osób.
Udało mi się odkryć koty, baloniki, Adama i Ewę, śpiącego rycerza, węża i jabłoń, rybę, czarnego psa oraz wiele innych szczegółów, niewidocznych na pierwszy rzut oka.
Ołomuniec w moich oczach jest ładnym, spokojnym miasteczkiem. Być może inaczej wygląda w lecie, kiedy jest pełno turystów. Jeśli ktoś nie lubi zgiełku, zawsze może udać się na spacer do jednego z pięknych ołomunieckich parków.
Dodatkową ciekawostką i powodem do odwiedzenia Ołomuńca może być fakt, że w tym mieście przebywał również Wolfgang Amadeusz Mozart. Wydarzenie to upamiętnia kilka poświęconych mu tablic.
Ołomuniec zachwyca architekturą, śladami historycznymi i drobnymi szczegółami, które nadają mu odpowiednią atmosferę. Uważam, że to dobre miejsce, aby odpocząć od zgiełku wielkich miast i poznać Czechy trochę bliżej.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Przed świtem będziemy:)

O tym, jak trasę do z Marianówki do Wrocławia, pokonaliśmy w 9 godzin, chociaż to tylko trochę ponad 100 km.

W weekend odwiedziłam z przyjaciółmi Kotlinę Kłodzką. Mieliśmy jeden nocleg w Marianówce. Było nas czworo, ale przed północą pojawił się znajomy moich przyjaciół, którego ja i moja koleżanka wcześniej nie znałyśmy. Wcześniej planowaliśmy iść na piechotę do Stronia Śląskiego, ale w związku z jego przybyciem zmieniliśmy trochę plany, bo mogliśmy skorzystać z jego samochodu. Miał nas odwieźć na dworzec w Kłodzku.

Po śniadaniu wyruszyliśmy z Marianówki po godzinie 10. W trakcie jazdy okazało się, że jedziemy nie do Kłodzka, ale do Stronia odwieźć naszych znajomych. Po pożegnaniu z przyjaciółmi nasz nowy znajomy zawiózł nas do Kłodzka. W trakcie rozmowy wyszło, że on też jedzie dzisiaj do Wrocławia, ale trochę później, bo musi się najpierw spakować. Wysadził nas na dworcu w Kłodzku, żebyśmy sprawdziły, o której mamy pociąg, ale zaproponował, że jeśli nam się nie śpieszy, możemy jechać do Wrocławia razem z nim. Pociąg miałyśmy za godzinę. Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy, że pojedziemy z nowym znajomym. Obiecał, że wystarczy mu godzina na spakowanie się.

Pojechaliśmy do niego, zaprosił nas do siebie, poczęstował ciastem i herbatą. Było to bardzo miłe, bo przecież dopiero co się poznaliśmy. Na jego komputerze obejrzeliśmy zdjęcia z wczorajszej wycieczki. W międzyczasie, kiedy on się pakował, my miałyśmy oglądać film, ale po pewnym czasie zorientowałyśmy się, że to nie całość, tylko urywki z filmu, co bardzo nas rozbawiło. Czas przyjemnie nam mijał, ale usłyszałyśmy pralkę. Okazało się, że musimy poczekać, aż skończy prać i nasz znajomy wywiesi pranie. Trochę nas to zaskoczyło, ale przecież same się zgodziłyśmy z nim jechać i trochę poczekać. Za chwilę przyszedł i zaprosił nas na obiad. Nie spodziewałyśmy się takiej gościnności. Naleśniki i kakao były naprawdę pyszne. Ale wyjechaliśmy z Kłodzka po godzinie 14. Gdybyśmy zdecydowały się na pociąg, prawdopodobnie byłybyśmy już we Wrocławiu albo bardzo niedaleko. Ja się nigdzie nie śpieszyłam, ale koleżanka miała jeszcze tego dnia sporo pracy przed sobą.

W końcu ruszyliśmy w upragnionym kierunku. Tym razem innym samochodem, wcześniejszą małą osobówkę zamieniliśmy na wielki dostawczak. Przez okna podziwiałyśmy piękne widoki, bo rzadko podróżujemy tą trasą. Wrocław był już coraz bliżej. Niestety ok. 15 km przed Wrocławiem okazało się, że nasz kierowca musi coś załatwić na budowie. Nie mając lepszego wyboru, pojechałyśmy razem z nim. Musieliśmy czekać na jego współpracownika, z którym się umówił. Przez ten czas zrobiło się już ciemno. Wreszcie przyjechał. Nasz znajomy załatwił, co miał załatwić i zaprosił nas na budowę, żebyśmy mogły zobaczyć, nad czym pracuje. Było to dość ciekawe, bo nigdy wcześniej nie miałam okazji być na budowie, ale czas mijał, a my dalej mieliśmy spory kawał drogi do domu.

Wjechaliśmy do Wrocławia. Nasza radość nie była jednak zbyt długa, bo okazało się, że znajomy umówił się z kolegą, po zupełnie przeciwnej stronie miasta i najpierw pojedziemy go odebrać. Jakby tego było mało, nawigacja źle go naprowadziła i trafiliśmy na inną ulicę. Na szczęście nie było to daleko od miejsca docelowego. W oczekiwaniu na kolegę, nasz kierowca poczęstował nas naleśnikami zabranymi z domu. Uprzedził jednak, że mamy je zjeść, zanim pojawi się kolega. Do tej pory nie wiem, czy to było na serio, czy to tylko taki żart. W każdym razie nie zdążyłyśmy zjeść i jak tylko na horyzoncie pojawił się kolega, wszyscy jak jeden mąż schowaliśmy naleśniki, tak żeby nie widział:) Wywołało to lawinę śmiechu. Oczywiście dla kolegi znalazł się jeszcze jeden naleśnik.

Niestety w tym samochodzie z przodu mógł jechać tylko kierowca i dwóch pasażerów, co oznaczało, że dla kolegi nie było już miejsca. Na pace były różne materiały budowlane, więc jazda w takim towarzystwie nie byłaby zbyt bezpieczna. Ostatecznie ja z koleżanką jakoś się ścisnęłyśmy, aby on też mógł wsiąść. Nie było to łatwe, bo prawie siedziałam na hamulcu ręcznym i musiałam ciągle podnosić nogę, aby można było zmienić biegi. Pocieszało mnie jedynie, że mamy już do przejechania tylko kawałek po mieście.

Nasz przypadkowo poznany znajomy odstawił nas wreszcie w umówione miejsce. Po drodze mijaliśmy jeszcze uczestników marszu z okazji święta narodowego, niosących flagi oraz mnóstwo policji pilnującej porządku i bezpieczeństwa. Cieszyło mnie, że byli skupieni na czymś innym, bo gdyby zauważyli jak jedziemy, pewnie nie obeszłoby się bez mandatu. 

Niewątpliwie był to mile spędzony dzień pełen atrakcji, ale nigdy nie przypuszczałyśmy, że tak mały odcinek będziemy pokonywać aż 9 godzin! Nasz kierowca, mimo że ledwo nas znał, był bardzo miły i gościnny, ale mógł uprzedzić, że będziemy we Wrocławiu dość późno. Przecież wcale nie musiał nas odwozić, same byśmy sobie poradziły. Przyjechaliśmy około godziny 19, a pociągiem na pewno byłybyśmy o wiele wcześniej. Nie robiło mi to większej różnicy, ale koleżance trochę się śpieszyło i planowała wrócić do domu popołudniu, a nie wieczorem.

Przez moment mogłam sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś porwany. Nie miałyśmy zbyt wielkiego wpływu na to dokąd i kiedy jedziemy. Ale same się na to zdecydowałyśmy i w każdej chwili mogłyśmy zaprotestować. Nasz kierowca starał się nas informować o swoich planach, ale gdybym nie wiedziała, że to dobry przyjaciel moich znajomych, czułabym się dziwnie. Gdybym jechała autostopem, a ktoś by się tak podejrzanie zachowywał, uciekałabym stamtąd jak najszybciej. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i dotarłyśmy do celu, choć zajęło nam to tyle czasu. Na nasze pytania, kiedy będziemy we Wrocławiu, kierowca żartobliwie odpowiadał: "Przed świtem będziemy!". Rzeczywiście miał rację, zdążyliśmy przed świtem:)

środa, 7 listopada 2012

30 minut jazdy za 300 zł

Jechałam ostatnio pociągiem na Wszystkich Świętych i byłam świadkiem pewnej niezrozumiałej dla mnie sytuacji.

We Wrocławiu wsiadła do mojego wagonu jakaś młoda para, z czego ona najwyraźniej była w ciąży. Dodam jeszcze, że był to zwykły pociąg osobowy bez przedziałów, nasz był na samym końcu. Kiedy mężczyzna zauważył, że zbliża się konduktor, kazał kobiecie przygotować dokumenty. Myślałam, że po prostu mają jakieś prawo do zniżki albo coś podobnego. Kobieta przygotowała dwa dowody osobiste. Mężczyzna był zaskoczony, że kontrola rozpoczęła się od razu po odjeździe i że dotarła tak szybko na koniec pociągu.

Na widok konduktora mężczyzna przyznał się od razu, że oboje nie mają biletów. Spytał, czy mandat może być wystawiony tylko na jedną osobę. Później prosił, żeby nie wystawiał tych mandatów, bo są święta itp. Okazało się, że jechali tylko do Kątów Wrocławskich, więc przypuszczam, że za bilet nie zapłaciliby więcej niż 5 zł. Nie wiem jaką karę mają do zapłacenia, ale z ogłoszeń porozklejanych w pociągach wynika, że za jazdę bez biletu trzeba zapłacić 150 zł. Czyli w ich przypadku aż 300 zł.

Nie rozumiem postępowania tych ludzi. Po pierwsze, to na ich miejscu kupiłabym normalnie bilet, nie była to jakaś ogromna kwota. Może gdyby jeździli tą trasą codziennie i zawsze udawałoby im się przejechać na gapę, coś by zaoszczędzili, ale wątpię. Po drugie, jeśli już nie mieli tego biletu, to mężczyzna mógł powiedzieć konduktorowi, że chce u niego kupić bilet, bo nie zdążył na stacji. Zapłaciłby więcej za wydanie biletu w pociągu, ale na pewno nie 300 zł. Jeśli konduktor stwierdziłby, że to za późno i czemu wcześniej nie zgłosił, zawsze mógł powiedzieć, że żona/dziewczyna jest w zaawanasowanej ciąży i nie chciał jej zostawiać. 

Cały czas ludzie ci zachowywali się kulturalnie, spokojnie, nie używali wulgaryzmów i nie odnosili się agresywnie. Myślę, że gdyby inaczej podeszli do sprawy, konduktor poszedłby im na rękę. Sama kilka razy skorzystałam z ich dobrej woli, kiedy wystawiali mi tańsze bilety. Gdyby ten mężczyzna nie powiedział wprost, że nie mają biletów, przypuszczam, że dałoby się jakoś sytuację załagodzić. Nie wyglądali na zbyt majętnych, na pewno mają dużo wydatków w związku z ciążą i dzieckiem, dlatego zdziwiło mnie ich zachowanie. Współczułam im, ale nie bardzo wiedziałam, jak mogłabym im pomóc, skoro sami się trochę wkopali.

czwartek, 1 listopada 2012

Do Wilna przez Mińsk!:)

Wczoraj jechałam do Wilna. Jechałam, ale nie dojechałam. A wszystko dzięki polskim kolejom. 

Z dworca Warszawa Zachodnia miałam mieć wczoraj o 6:20 autobus. Już na początku października kupiłam bilety w obie strony przez internet. Ale jakoś do tej Warszawy musiałam się dostać. Sprawdziłam pociągi i nastawiłam się na pociąg o 16, którym byłabym w Warszawie ok. 23 i miałabym całą noc czekania na dworcu. Przyznaję, że w ostatniej chwili (czyli dzień przed odjazdem) postanowiłam sprawdzić jeszcze autobusy, znalazłam taki o 21, który by pasował, ale nie było już miejsc. Został mi więc jedynie pociąg, ale zdecydowałam pojechać "skrótem" przez Kraków, żeby nie koczować całą noc na warszawskim dworcu, na którym miałam już przejścia jakiś czas temu, wracając z Wilna (Krwawiący Ukrainiec w Warszawie). 

Z Wrocławia wyruszyłam pociągiem "Wyspiański" do Krakowa. Tam miałam godzinę, żeby okrążyć dworzec, bo niestety prawie wszystko o tej porze było już pozamykane (było po 23). Z Krakowa pociągiem "Monciak-Krupówki" (do Gdyni) miałam dotrzeć do Warszawy Zachodniej o 4:53. Choć było jeszcze późniejsze połączenie (byłabym wtedy ok. 6 rano w Warszawie) wybrałam ten pociąg, bo założyłam, że na pewno się spóźni. Nieszczęsna, nie przewidziałam jednak, że prawie półtorej godziny zapasu, może nie wystaczyć. Podróż mijała znośnie, przedział był pełny, ale wszyscy starali się jakoś przespać. 
W Skarżysku-Kamiennej postój zaczął się przedłużać. Staliśmy już kilkanaście minut i nikt nie wiedział dlaczego. Gdy minęło pół godziny, a my nadal nie ruszyliśmy z miejsca, część pasażerów zaczęła głośno wyrażać swoje niezadowolenie, tj. kląc ile wlezie:) Po godzinie jeden chłopak z naszego przedziału próbował dodzwonić się na infolinię kolejową, aby dowiedzieć się, co się stało, bo nikt z obsługi pociągu nie przyszedł nas poinformować. Chyba niewiele więcej się dowiedział. Czekaliśmy dalej, nie znając przyczyny opóźnienia, ani nie wiedząc ile jeszcze może to potrwać. Widzieliśmy tylko, jak mijają nas wszystkie inne pociągi, w tym towarowe. Pozwalało to przypuszczać, że problem nie leży raczej w przejezdności trasy, ale prawdopodobnie w samym pociągu. Usłyszeliśmy tylko głos naśladujący ogłoszenia nadawane przez konduktorów, że uprasza się wszystkich pasażerów, aby wysiedli i zaczęli pchać pociag:) Dodam tylko, że było już po 3 w nocy, ale jak widać niektórym dopisywał humor:) 

Po dwóch godzinach łaskawie zjawił się pan konduktor, aby poinformować nas, że nie ruszymy raczej przed godziną 7, a obok stoi pociąg do Otwocka, na który chętni mogą się przesiąść. Dotyczyło to przede wszystkim zmierzających do Warszawy, bo tym jadącym do Gdyni niewiele taka przesiadka mogła pomóc. Nie mając nic do stracenia, przesiadłam się na ten pociąg do Otwocka. Miałam jeszcze nadzieję, że zdążę na ten autobus o 6:20 do Wilna. Niestety był to zwykły osobowy, który zatrzymywał się na każdej stacji, więc okazało się, że będę w Warszawie Zachodniej dopiero po godzinie 7. W dodatku z każdą stacją wsiadało coraz więcej podróżnych, tak że przed samą Warszawą ludzie stali już w korytarzach i między siedzeniami, stłoczeni do granic możliwości. 

Na dworcu w Warszawie Zachodniej znalazłam się ok. 7:30, więc nawet miałam już komu pomachać, autobus do Wilna odjechał ponad godzinę temu. Myślałam, że może uda mi się złapać jakiś późniejszy. Pomijając fakt, że nie lubię tego dworca, ciągle kręciłam się od dworca autobusowego do kolejowego, w poszukiwaniu informacji. Kolejny autobus wg rozkładu miał być dopiero o 23. Nie miałam internetu, żeby sprawdzić, czy na pewno nie ma nic wcześniej. Postanowiłam zapytać na kolei, czy nie ma jakiegoś wcześniejszego pociągu i przy okazji dowiedzieć się, jak reklamować te bilety, żeby dostać zwrot pieniędzy. 
Pan z informacji kolejowej zaproponował mi pociąg o 15 do Wilna, ale przez Mińsk. Sam się zorientował po chwili, że przecież potrzebna jest białoruska wiza, więc nie mogę skorzystać z jakże interesującej oferty. Nie było żadnego normalnego pociągu do Wilna. Miałam już dość całonocnej podróży, nie chciałam czekać do 23 na kolejny autobus na Litwę, więc kupiłam bilet powrotny do Wrocławia. 

Wróciłam mniej więcej po 24 godzinach od wyruszenia, przejeżdżając przez wiele polskich miast: Katowice, Zabrze, Kraków, Kielce, Radom, Łódź, Kalisz. Niestety moja podróż nie miała żadnego celu i sensu. W związku z tym od razu po powrocie złożyłam pisemną reklamację, mam nadzieję, że oddadzą mi pieniądze za bilety. Mam też nowe postanowanie noworoczne: zawsze mieć przy sobie białoruską wizę:) A właściwie, to najlepiej mieć od razu również chińską, amerykańską, północnokoreańską, iracką, wietnamską, indyjską. Wiza do Górskiego Karabachu, Arabii Saudyjskiej, Gabonu i Demokratycznej Republiki Konga też się może przydać. Nie znasz dnia, ani godziny:) Kto wie, co może się stać w trakcie podróży.

Po tej podróży pogłębiła się moja niechęć do dworca Warszawa Zachodnia. Jedyne, co mi się spodobało, to napisy nie tylko po polsku i angielsku, ale też po rosyjsku. Pewnie tylko ze względu na Euro, ale dobrze że są.