niedziela, 30 września 2012

Nocne zwiedzanie kościoła w Czechach

Wycieczka szkolna w liceum, Zlaté Hory w Czechach.

Pewnego dnia poszliśmy na przechadzkę po okolicznych górach. Pamiętam, że zmierzchało już, a my szliśmy przez jakieś łąki i pastwiska. Musieliśmy przechodzić ponad "elektrycznymi pastuchami". Kilka nieostrożnych osób chyba nawet trochę "pokopało". Ostatecznie dotarliśmy na szczyt jakiejś góry, gdzie znajdowały się ruiny kościoła.

Było już ciemno. Nie mieliśmy latarek, bo nie byliśmy przygotowani, że zastanie nas zmrok, zresztą wątpię czy ktokolwiek z nas w ogóle spakował latarkę. Na szczęście część osób oświetlała drogę telefonami komórkowymi. Pierwszy raz chyba zdarzyło mi się wtedy być w zrujnowanym kościele. Nocą robił on dość mroczne wrażenie. Wewnątrz nie było żadnych ławek ani obrazów, jedynie gołe ściany. Na samym środku stał malutki postument, na którym leżała kartka, informująca, co to za miejsce. Poczułam się jak jakiś odkrywca tajemnic, dla którego ktoś zostawił wiadomość w umówionym miejscu.

Obok kościoła znajdował się niewielki cmentarz. Pamiętam, że chodziliśmy z tymi telefonami i przy nikłym świetle z komórki próbowaliśmy odczytać napisy wyryte na nagrobkach. Zrobiło to na mnie duże wrażenie i na długo wryło mi się w pamięć. Bardzo żałuję, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, gdzie dokładnie znajdowało się to miejsce, bo chciałabym tam wrócić. Próbowałam znaleźć w internecie jakieś informacje na ten temat i nic nie znalazłam. Może pomyliłam jakieś fakty albo pewne wydarzenia nałożyły mi się na siebie i stworzyły jedno wspomnienie. Ale jak będzie okazja, to wrócę w te okolicę i postaram się odnaleźć ten kościółek na górce z przylegającym do niego cmentarzem.

środa, 26 września 2012

Pogańskie święto pod wileńską katedrą

Wymiana studencka w Wilnie, marzec 2012. Wszystkie zdjęcia są autorstwa kolegi.

Jakoś przypadkiem dowiedzieliśmy się, że wieczorem obok wileńskiej katedry będą odbywać się pogańskie obchody jakiegoś święta. Wyleciało mi już głowy, jakie to było święto, chyba coś w związku z nadejściem wiosny, ale nie jestem pewna.
Przyszliśmy na miejsce, było już trochę ludzi. Na całym trawniku obok katedry i przed Litewskim Muzeum Narodowym były przygotowane wcześniej dziwne instalacje. Wyglądało to jak wielkie papierowe jaja dinozaurów. W innych miejscach były kręgi ułożone ze świeczek. Ponieważ robiło się już ciemno, całość tworzyła odpowiedni klimat.
W pewnym momencie zauważyliśmy, że po drugiej stronie coś się dzieje. Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy teatr ognia. Ludzi robiło się coraz więcej, nie spodziewaliśmy się takich tłumów. Chociaż z drugiej strony warto zaznaczyć, że Litwa była ostatnim państwem w Europie, które przyjęło chrześcijaństwo i elementy wierzeń pogańskich nadal są popularne w litewskiej literaturze i sztuce.
Co ciekawe, tancerze co chwilę przechodzili w inne miejsce, tworząc wcześniej szpaler z zapalonych pochodni. Po kolei odwiedzali każde z przygotowanych wielkich jajek-lampionów. Do niektórych dało się nawet wejść. W czasie tych przejść wytwarzał się drobny chaos, bo każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce, aby dobrze wszystko widzieć. Jednocześnie łatwo można było zgubić swoich towarzyszy i odłączyć się od grupy. Szybkie przemieszczenie utrudniały też okoliczne drzewa i ciemności.
W innych częściach trawnika występowały ludowe zespoły, śpiewające tradycyjne pieśni litewskie. Momentami trudno było się zdecydować, na czym warto się skupić - jednocześnie odbywały się i tańce, i śpiewy. Chodziliśmy z jednego punktu do drugiego, starając się uczestniczyć we wszystkim.

Po pewnym czasie wszystko się skończyło, przynajmniej tak nam się wydawało. Ale ponieważ wcześniej ja z kolegą straciliśmy z oczu resztę naszej grupy, zostaliśmy jeszcze chwilę, aby na nich poczekać. Chyba dobrze zrobiliśmy, bo po krótkim czasie zaczął formować się pochód prowadzony przez tych tancerzy ognia z pochodniami. Nie namyślając się długo, dołączyliśmy.
Nie mieliśmy zielonego pojęcia, gdzie zmierzamy. Było już zupełnie ciemno. Minęliśmy katedrę i zaczęliśmy wspinać się pod górę. Litwini śpiewali i grali, jeśli dobrze pamiętam, ktoś wybijał rytm na bębnie. Pochodnie oświetlały nam drogę. Okazało się, że poszliśmy na Górę Trzech Krzyży.
Na szczycie odbył się jakiś rytuał, który nie do końca zrozumiałam. Na środku coś stało (wydaje mi się, że był to kociołek), ktoś coś do niego wrzucał. Staliśmy w kręgu i wszyscy śpiewali litewskie pieśni, ktoś wtaszczył na szczyt instrumenty i grał. Odbyła się też dalsza część pokazu tańca ognia. Później podążyliśmy za tancerzami na znajdującą się niżej scenę.

Z góry zeszliśmy razem, wciąż śpiewając i budząc zdziwienie przechodniów. Było to dla mnie doświadczenie zupełnie nieoczekiwane i dość dziwne, ale na pewno miało swój klimat. Zresztą przyzwyczaiłam się już do włóczenia się nocą po lesie. Tylko zwykle nie robię tego w tak licznej grupie.

piątek, 21 września 2012

Konduktor przekupiony czekoladą:)

Nie mam pojęcia, gdzie wtedy jechaliśmy, przypuszczalnie był to 2007 lub 2008 rok. Drużyną wybraliśmy się na jakiś kolejny nasz wyjazd.

Cały pociąg był przepełniony, więc postanowiliśmy zająć takie małe pomieszczenie przy końcu wagonu. Nie było tam żadnych siedzeń, ale jakoś sobie poradziliśmy. Każdy usiadł na plecaku lub na podłodze. Na którejś stacji z kolei jakiś mężczyzna chciał nadać pocztą konduktorską pewien wielki obiekt. Wyglądało to jak ogromna buda dla psa, ale możliwe, że było to coś innego. Nigdzie nie było miejsca, aby to coś upchnąć, więc ostatecznie wylądowało to w naszym niewielkim pomieszczeniu. Dzięki temu mieliśmy zabawę, bo co jakiś czas ktoś chował się do środka:)

Po pewnym czasie wyjęliśmy z plecaka czekoladę. W tym pomieszczeniu, w którym siedzieliśmy, nie było drzwi, więc siłą rzeczy każdy przechodzący z zainteresowaniem się nam przyglądał, m. in. pan konduktor. Gdy przechodził obok nas już któryś raz, postanowiliśmy poczęstować go naszą czekoladą. Pan z uśmiechem skorzystał z naszego zaproszenia.

Czas mijał, rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Niespodziewanie jedna z koleżanek przyznała się, że zawsze marzyła, żeby zagwizdać w lokomotywie. Chodzi oczywiście o ten charakterystyczny dźwięk, który sygnalizuje przejazd pociągu, a nie gwizdanie ustami:) Stwierdziliśmy, że teraz mamy wspaniałą okazję, aby spełnić to marzenie koleżanki, bo nawiązaliśmy już kontakt z konduktorem.

Gdy pan konduktor przechodził obok kolejny raz, zapytaliśmy go, czy nasza koleżanka mogłaby zagwizdać. Konduktor trochę się zdziwił, podumał, ale w końcu zgodził się, ku naszej ogromnej radości. Powiedział jednak, że teraz to nie jest możliwe, dopiero za jakiś czas.

Ostatecznie koleżanka nie zagwizdała, ale nie pamiętam już dlaczego. Chyba pan konduktor nie przyszedł po nią, a ona sama nie chciała iść się dopominać. Ale fakt pozostaje faktem, przekupiliśmy konduktora czekoladą:)

czwartek, 20 września 2012

Zimowa kąpiel w Bałtyku i Sylwester z nożownikiem na Gubałówce

Czas na historię, w której to nie ja podróżowałam, dotyczy ona moich przyjaciół z drużyny. Z różnych powodów stało się tak, że Sylwestra 2006/2007 spędzałam w domu.

Sześć osób z mojej drużyny w tym czasie rozpoczęło cykl naszych wyjazdów sylwestrowych, które w skrócie wyglądały tak, że przez długi weekend jeździliśmy po całej Polsce pociągiem na jednym bilecie turystycznym za 60 zł. Wtedy ich trasa wiodła z Wałbrzycha do Gdyni, a samego Sylwestra mieli spędzić w Zakopanem.

W Gdyni chcieli zobaczyć morze zimą. Poszli na plażę i żartowali, że fajnie by się było teraz wykąpać w Bałtyku. Nasz szalony drużynowy postanowił, że wprowadzi ten plan w życie. Pozostali przyglądali się z niedowierzaniem, kiedy zaczął zdejmować ubrania. Rozebrany podszedł do brzegu... i zmienił zdanie:) Stwierdził, że "woda jest zbyt ciepła":) Wsiedli z powrotem w pociąg i pojechali do Zakopanego.

W noc sylwestrową usłyszałam w telewizji, że na Gubałówce 6 osób zostało ranionych nożem. Od razu przypomniało mi się, że moi znajomi pojechali właśnie w szóstkę i jest duże prawdopodobieństwo, że przebywają właśnie na Gubałówce. W panice zaczęłam szukać więcej informacji w internecie. Pewne szczegóły wskazywały, że to jednak nie oni. Na wszelki wypadek skontaktowałam się z nimi, aby się upewnić. Na szczęście byli cali i zdrowi.

Jak się później okazało, nie tylko ja się tej nocy o nich martwiłam. Przez pół nocy oprócz życzeń odbierali telefony i wiadomości z pytaniami, czy przypadkiem to nie oni padli ofiarą tego nożownika.

wtorek, 18 września 2012

Stary Książ

Aby wypróbować nowy aparat wybrałam się wczoraj po obiedzie na samotny spacer do Starego Książa. Poszłam ze Szczawienka czerwonym szlakiem. Pogoda była ładna, ludzi na trasie mało.
Długi czas myślano, że są to sztucznie stworzone romantyczne ruiny, ale obecnie uważa się, że powstały one na miejscu prawdziwego średniowiecznego zamku.
Okoliczni mieszkańcy lubią odwiedzać to miejsce pieszo i na rowerach. Młodzież często urządza tam latem ogniska. Wprawdzie jest już wrzesień i wakacje się skończyły, ale przypuszczałam, że spotkam na zamku jakichś ludzi. Trafiłam akurat na moment, w którym nie było nikogo i mogłam swobodnie porobić zdjęcia.
Ciekawa jestem, jak wygląda Stary Książ nocą, zawsze widziałam go w dzień. Przypuszczam, że to miejsce musi wyglądać bardzo nastrojowo, może nawet odrobinę strasznie. Może kiedyś wybiorę się tam po zachodzie słońca, aby to sprawdzić.
Z punktu widokowego na Starym Książu widać Zamek Książ, do którego można później dojść Szlakiem Ułanów Legii Nadwiślańskiej. W jednej z poprzednich notek pisałam o tym, że pewien Koreańczyk z Wilna słyszał o Książu, więc gdy byłam już tak blisko, postanowiłam podejść też na zamek.
Po mostkach, które nie zawsze były w najlepszym stanie, dotarłam do Książa, mając nadzieję zrobić ładne zdjęcia przy zachodzącym słońcu. Niestety akumulator w aparacie miał na ten temat inne zdanie i po chwili odmówił współpracy, zanim udało mi się zrobić jakieś sensowne zdjęcie.
Bogactwem turystycznym Dolnego Śląska są liczne zamki i pałace. Jeśli ktoś jeszcze nie widział Zamku Książ lub Starego Książa, warto odwiedzić Wałbrzych i to nadrobić. Z Podzamcza jest to około pół godziny piechotą.

poniedziałek, 17 września 2012

Orientalna muzyka pod Ślężą

W marcu byłam ze znajomymi z klubu esperanckiego na Ślęży. Pogoda była ładna, powietrze rześkie, akurat w sam raz do chodzenia po górach. 

Do Sobótki dojechaliśmy nyską. Miałam ze sobą mapę, ale kolega twierdził, że zna drogę, bo był tam kiedyś i on nas poprowadzi. Stwierdziłam, że trasa nie jest skomplikowana, więc jakbyśmy nie poszli i tak gdzieś dojdziemy. Na szczyt dotarliśmy bez problemów, wypiliśmy herbatę w schronisku. Przy zejściu popełniłam błąd, bo zaufałam koledze, który stwierdził, że tą drogą (chyba był to niebieski szlak) wrócimy do Sobótki i na pewno zdążę dojechać do pracy. Z góry zeszliśmy, ale wylądowaliśmy po przeciwnej stronie Ślęży. Chyba było to Przełęcz Tąpadła. Raczej nie było szans, żebyśmy zdążyli na piechotę dojść na nyskę z Sobótki, którą mogłabym wrócić do pracy do Wrocławia.

Z braku innego wyjścia postanowiłam, że spróbuję złapać stopa. Inni, nie mając lepszych pomysłów, postanowili zrobić to samo. Była nas czwórka, więc podzieliliśmy się na pary. Ruch samochodowy nie był zbyt duży, ale nie traciliśmy nadziei. Ja z kolegą szłam bardziej z przodu, bo bardziej mi się śpieszyło, a druga para szła za nami. Kilka samochodów nas minęło. Ale wreszcie jeden się zatrzymał. Kierowca powiedział, że może zabrać 2, max. 3 osoby. Powiedzieliśmy, że jesteśmy znajomymi i bardzo by nam zależało, by wrócić razem. Ku naszemu zdziwieniu pan zgodził się zabrać nas wszystkich (wcześniej nie chciał, bo jak sam przyznał, nigdy nie jechało tym samochodem więcej niż 4 osoby i chociaż miał miejsce, bał się przekroczyć tę granicę:)) do Wrocławia.

Pan kierowca był bardzo miły, w trasie rozmawialiśmy o różnych rzeczach, zaciekawił go nasz skład osobowy, to czym się zajmujemy i jak się poznaliśmy. My za to zwróciliśmy uwagę na muzykę, jakiej słuchał w samochodzie. Były to jakieś zdecydowanie wschodnie, azjatyckie dźwięki oraz śpiew w nieznanym języku. Zapytaliśmy, co to za muzyka. Okazało się, że ten pan mieszkał kilka lat w Iraku, a obecnie wykłada na jakiejś wyższej uczelni.

Do pracy na szczęście zdążyłam, a autostop to jedna z najlepszych metod, by poznać ciekawych ludzi.

sobota, 15 września 2012

Krokiety w Kielcach

Miałam dzisiaj na obiad krokiety i przypomniały mi się inne sławne krokiety, które trafiły nawet do "Gazety Wyborczej", jeśli dobrze pamiętam. 

Zlot harcerski w Kielcach w 2007 roku. Obiady mieliśmy zapewnione przez firmę cateringową. Jednego dnia podano nam krokiety prawdopodobnie z kapustą i grzybami. U mnie w domu nigdy nikt tego nie robił na obiad, więc zjadłam swoją porcję, nie zauważając nic szczególnego. Nie zasmakowały mi jakoś bardzo, ale dało się zjeść. Okazało się, że byłam jedną z nielicznych, która dokonała tego wyczynu. Większość uczestników zlotu wyrzuciła swoje porcje, uznając je za niejadalne i oskarżając firmę, że chciała ich otruć. Chodziło o smak i zapach tego, co nam dostarczono. Część drużyn poszła na pizzę, część zjadała swoje zapasy.

Sam zlot był naprawdę ciekawy, to była moja pierwsza tak duża impreza harcerska (ok. 7 tys. uczestników plus goście). Ale i tak nic nie przebiło krokietów. Później na zlocie powstała zabawa "Kto nie skacze, chce krokieta" oraz inne zabawne powiedzonka. W moim dalszym harcerskim życiu kilka razy byłam świadkiem, jak nowo poznający się harcerze dowiadywali się, że oboje byli w Kielcach i pierwsze pytanie brzmiało: "Ile krokietów zjadłaś/łeś?":) Rekordziści oprócz swojej porcji liczącej 2 sztuki zjedli też po kilka porcji odstąpionych przez innych.

Od tamtej pory jeszcze bardziej nie ufam jedzeniu z nieznanych źródeł,. Wcześniej myślałam, że najgroźniejsze jest mięso. Catering w Kielcach przekonał mnie jednak, że nawet zwykła kapusta może być groźna:)

piątek, 14 września 2012

Esperanckie urodziny w Wilnie

Dzisiaj o jednej z najbardziej zakręconych historii, w jakich brałam udział. 

W marcu byłam z grupą znajomych na wymianie studenckiej w Wilnie. Tak się złożyło, że razem z kolegą byliśmy tam jednocześnie jako członkowie klubu esperanckiego i postanowiliśmy spotkać się z litewskimi esperantystami. Pierwsze spotkanie odbyło się w restauracji, było bardzo miło. Dowiedzieliśmy się, że za kilka dni planowane jest inne spotkanie u esperanckiej rodziny. Ja bym raczej na to nie wpadła, bo czułabym się dziwnie, ale kolega zapytał, czy też moglibyśmy przyjść. Zostaliśmy zaproszeni, myśląc, że po prostu posiedzimy przy herbacie i porozmawiamy. 

W wyznaczony dzień zjawiliśmy się pod wskazanym adresem. Nie chcieliśmy przychodzić z pustymi rękami, ale nie wiedzieliśmy, co kupić, bo nie mieliśmy pojęcia, co to za rodzina. Pomyślałam, że kupimy cukierki, większość lubi słodycze i będzie co przegryzać do herbaty. 

Ogromnym zaskoczeniem było dla nas, że drzwi otworzył nam Koreańczyk. Spodziewaliśmy się, że będzie to zwykła litewska rodzina. Okazało się, że to litewsko-koreańskie małżeństwo z dwójką dzieci. Na dodatek pan domu obchodził właśnie okrągłe pięćdziesiąte urodziny! Rozumiem, że nikt nam nie wspomniał, że będziemy w tak egzotycznym domu, ale mogli nas chociaż uprzedzić, że to będzie bardzo ważne święto dla tych ludzi. Poczułam się bardzo dziwnie, trochę jak intruz, bo zwykle takie uroczystości są zarezerwowane dla rodziny i najbliższych przyjaciół, a my byliśmy dla nich obcymi ludźmi. Zupełnie nie byliśmy przygotowani na przyjęcie urodzinowe. 

Co ciekawe, gdy wspomniałam gospodarzowi, że jestem z Wałbrzycha, od razu powiedział Książ i pokazał mi zdjęcia zamku na swoim koreańskim komputerze. Byłam w szoku, że człowiek z tak daleka wie tak dużo o Polsce. Okazało się, że przez jakiś czas mieszkał chyba w Krakowie. 

Przyjęcie było bardzo ciekawe, rozmawialiśmy na różne tematy. Później śpiewaliśmy piosenki w różnych językach: esperanckim, litewskim, polskim i koreańskim. Niestety w tym ostatnim przypadku solenizant musiał śpiewać solo, bo nikt więcej koreańskiego nie znał, żona trochę starała się pomóc. Następnie układaliśmy tekst piosenki, na mające odbyć się wkrótce spotkanie. 

Dzisiaj wspominam ten wieczór bardzo miło, ale wtedy, gdy usłyszałam, że to pięćdzisiąte urodziny, a my się trochę wprosiliśmy, czułam się dziwnie i chciałam jak najszybciej stamtąd uciekać. Na szczęście nikt nie dał nam odczuć, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi, a pewnie już nigdy więcej nie będę miała okazji świętować po esperancku urodzin Koreańczyka w Wilnie z Litwinami i Rosjaninem.

czwartek, 13 września 2012

U źródła Sanu

Nie wiem jak inni, ale ja źródło rzeki zawsze wyobrażałam sobie, jako taką małą fontannę gdzieś w górach i potoki wody spływające raźno w dół. Z wodą niekoniecznie wzlatującą pod niebiosa, ale ogólnie żywą i ruchliwą.

Bieszczady, 2006 rok. Na mapie zobaczyliśmy, że znajdujemy się w pobliżu źródła Sanu. Aby tam dotrzeć, musieliśmy nadłożyć sporo drogi, ale któż nie chciałby zobaczyć, jak zaczyna się jedna z większych polskich rzek? Zdecydowaliśmy, że warto poświęcić trochę czasu na odnalezienie tego miejsca. Dodam, że teren nie należał do najłatwiejszych, bo było po ulewnych deszczach i wszędzie było błoto. Momentami można było wpaść w nie po kolana, a takie do kostek było właściwie wszędzie, obojętnie czy na szlaku czy poza. Przedzieraliśmy się przez haszcze, niejednokrotnie kalecząc nogi o krzaki malin lub innych kolczastych roślin. Po kilku godzinach wędrówki w upale mapa wskazywała, że jesteśmy już we właściwym punkcie. Ale jakoś trudno było nam w to uwierzyć.

Przed nami była wielka kałuża, z której wprawdzie coś wypływało, ale widok ten zupełnie nie współgrał z naszymi wcześniejszymi wyobrażeniami. Dookoła pełno było komarów i wszelkiego innego robactwa, a w wodzie pełno liści i gałęzi. Liczyliśmy, że będziemy mogli napić się wody prosto ze źródła, ale to, co zobaczyliśmy, skutecznie nas odstraszyło od tego zamiaru. Bajorko było w środku lasu, oprócz nas nie było tam żadnych innych ludzi i nie było nawet żadnej tabliczki informującej, że to rzeczywiście źródło Sanu. Ogromnie zawiedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, żałując naszej decyzji.

Teraz z ciekawości wpisałam w internet źródło Sanu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście ta kałuża, którą zobaczyliśmy, była początkiem tej rzeki. Wikipedia oraz inne artykuły twierdzą, że prawdziwe źródło znajduje się po stronie ukraińskiej, w Polsce swój początek mają tylko dopływy. To pocieszająca informacja, możemy dalej mieć przed oczami upiększony i nierzeczywisty widok górskiego źródełka z krystalicznie czystą wodą.

środa, 12 września 2012

1,5 litra w 45 minut

Podzięlę się tak na świeżo krótką refleksją i jednocześnie przestrogą.

Jechałam dzisiaj pociągiem. Usiadłam przy oknie i obok na siedzeniu położyłam taką zwykłą siatkę z Biedry, w której miałam swoje rzeczy. W pewnym momencie przez przedział przetoczył się pan żul w stanie mocno wskazującym na spożycie. Poszedł, więc wróciłam do podziwiania widoku za oknem. Niestety pan żul po dłuższej chwili powrócił i dostrzegł moją jakże cenną jednorazówkę z Biedronki. Rzucił się do niej z łapami, ale widząc mój niemy prostest połączony z niedowierzaniem, podniósł ręce do góry w geście "ja mam rączki tutaj" i poszedł sobie dalej. Zwykle gdy mam cenne rzeczy w torbie zawsze trzymam je od wewnętrznej strony, ale tym razem myślałam, że na zwykłą siatkę nikt się nie połasi. Ludzie nigdy nie skończą mnie zadziwiać.

Jeśli chodzi o zadziwianie, to w drodze powrotnej byłam pod wrażeniem tempa, jakie narzucił sobie pewien pan, który usiadł naprzeciw mnie. Nie wyglądał żulowato, ale wyciągnał jedno piwko i zaczął sobie popijać. Nie lubię jak ktoś pije alkohol w pociągu, ale stwierdziłam, że nie będę się przesiadać. Za chwilę pan wyciągnął drugie piwko. Myślałam, że to już koniec jego zapasów, ale byłam w błędzie, bo po chwili usłyszałam dźwięk otwierania trzeciej puszki. Towarzysz podróży zagryzł to wszystko małą paczką czipsów między drugim a trzecim browarkiem. Dodam jeszcze tylko, że jechał tylko mniej więcej połowę mojej trasy, czyli cała akcja nie mogła trwać dłużej niż jakieś 45 minut, max. godzinę. Pełen podziw, ja nawet w czasie największych upałów rzadko kiedy jestem w stanie wypić prawie na raz więcej niż pół litra, a pan spokojnie wlał w siebie 1,5 litra.

Na dobranoc powtórzę jeszcze raz dla utrwalenia - torby i plecaki w pociągu zawsze! lepiej kłaść po wewnętrznej stronie, bo nie wiadomo kto może się skusić na nasz drogocenny bagaż.

wtorek, 11 września 2012

Pani etażowa i Tadżycy za oknami

Dzisiaj o ciekawostkach z działalności rosyjskiego akademika. Zastrzegam od razu, że nie mam doświadczeń z polskimi akademikami, byłam tylko raz w Nysie w odwiedzinach.

Podobało mi się, że cisza nocna była od godziny 12, więc można było wracać przed północą. Chociaż nawet kiedy wracaliśmy o wiele wcześniej, dość często krzywo na nas patrzono. Na późniejszej ciszy nocnej zalety kaliningradzkiego akademika jak dla mnie się kończą:) Chociaż z drugiej strony miało to wszystko jakiś swój egzotyczny urok:) Wyremontowane części budynku wyglądały w miarę normalnie:

Pierwsze, co nas zaskoczyło, to na wstępie poinformowano nas, że prysznice są w remoncie i obowiązuje następujący grafik: dziewczyny myją się w dni parzyste, a faceci w nieparzyste. Co ciekawe taki podział obowiązywał nawet w dniach 31 sierpnia i 1 września, czyli według władz akademika dziewczyny miały się nie myć 2 dni pod rząd. Niestety nie stosowaliśmy się do zarządzenia i przemykaliśmy się do pryszniców w nie swoje dni. Inna sprawa dotycząca prysznica - brak zasłonek, więc było dość integracyjnie:) Pomijam już ogólny brud, grzyb, niedziałający prysznic itp. Dobrze, że w ogóle ciepła woda była:)

Jeśli chodzi o toalety - na naszym piętrze były świeżo po remoncie i wyglądały naprawdę ładnie. Przez pierwszy dzień w żeńskiej nie było wody w umywalkach, więc musiałyśmy chodzić do męskiej. Zaskoczeniem były kabiny, bo wszyscy spodziewali się normalnych nowych muszli itp., a środku zastaliśmy nową, ale ubikację kucaną:)

Kolejna sprawa to nielogiczne według mnie rozplanowanie pokoi. Nasz żeński 4-osobowy pokój był o połowę mniejszy niż pokój, w którym mieszkało 3 chłopaków. Moim zdaniem sensowniej byłoby zrobić odwrotnie, ale widocznie jeszcze nikt na to nie wpadł. Pomijam fakt, że łóżka wyglądały jak więzienne prycze:)

Najgorsze ze wszystkiego były jednak karaluchy, które biegały w naszym pokoju. U chłopaków podobno nic nie biegało, chociaż mieli w pokoju stertę śmieci. Nie wiem czy naprawdę tak było, czy może oni po prostu byli mniej wrażliwi i nawet ich nie zauważali. W naszym pokoju poległy 4 osobniki, w tym jeden, który maszerował sobie po poduszce koleżanki. Blee!

Ogólnie akademik cały był w remoncie, wszystkie piętra oprócz naszego były zawalone różnego rodzaju materiałami budowlanymi. Na korytarzu stały nowe muszle klozetowe. Za oknami były rusztowania. Z tym wiąże się ciekawa historia, bo pani etażowa (tak nazywaliśmy kobiety, które miały dyżur na piętrze) pierwszego dnia ostrzegła nas, żeby nie zostawiać otwartych okien, bo po tych rusztowaniach lubią sobie wchodzić do pokojów pracujący na nich Tadżycy. Na szczęście ani razu nie odwiedzili nas niechciani goście, bo pamiętałyśmy o zamykaniu okna przed wyjściem. Tak wyglądał nasz widok z okna na korytarzu:
Aby dopełnić obrazu całości dodam, że przed akademikiem stał czołg (byłby widoczny na zdjęciu powyżej, gdyby nie drzewo po lewej). Wychodząc z budynku od razu miało się go przed oczami. Jednego dnia okazało się, że nie możemy wrócić dotychczasowym wejściem ze względu na remont, weszliśmy więc tylnymi drzwiami. Kolejnego dnia wchodzić można było już od strony czołgu, ale drzwi były przesunięte o pół metra, a tam gdzie były jeszcze wczoraj, znajdowała się nowa ściana.

W ciągu pięciu dni mieliśmy tyle atrakcji, że nie można było się nudzić:) Mieszkałam kilka razy w wileńskim akademiku, teoretycznie też były Związek Radziecki, ale tam wszystko było podobnie jak w Polsce. Panie na portierni były przyjaźnie nastawione, a panie sprzątające zawsze bardzo miłe i próbowały z nami rozmawiać po rosyjsku.

Trochę współczuję rosyjskim studentom, bo podobno ten akademik, w którym mieszkaliśmy był najlepszym ze wszystkich w Kaliningradzie, a nasze piętro było przeznaczone specjalnie dla cudzoziemców. Martwię się w takim razie, jak wyglądają piętra dla rosyjskich studentów i jak oni wytrzymują w takim miejscu cały rok. My na szczęście po 5 dniach mogliśmy wrócić do swoich mieszkań.

poniedziałek, 10 września 2012

Tanki w kaliningradzkim parku

W środku lata białą nocą w mieście Leningradzie
Podczas tańców w miejskim parku stałaś przy estradzie
Gdy mieliśmy trochę czasu wieczorem, postanowiliśmy wybrać się do pobliskiego parku. Szukając wolnego miejsca dla naszej grupy, przeszliśmy obok dwóch chłopaków grających na gitarze i śpiewających. Początkowo ich minęliśmy, ale kiedy nie znaleźliśmy lepszego miejsca, po demokratycznym głosowaniu wróciliśmy na ławkę obok nich, nie nawiązując żadnego kontaktu. 

Do dwóch chłopaków stopniowo dołączali kolejni ludzie, po jakimś czasie zebrała się spora grupa. Usłyszeliśmy, że śpiewają jakąś piosenkę urodzinową i składają komuś życzenia. My dalej bawiliśmy się we własnym gronie. W pewnym momencie na skamiejce obok zaczęli śpiewać dość żywiołowo pewną piosenkę o czołgach, tak że zwrócili na siebie naszą uwagę, a po piosence odruchowo zaczęliśmy im bić brawo. 

Jeden z chłopaków - Denis - podszedł i zapytał skąd jesteśmy. Gdy dowiedział się, że z Polski, był bardzo przyjaźnie nastawiony. Chciał rozmawiać z nami po niemiecku, chociaż mówiliśmy mu, że na pewno lepiej zrozumiemy się po rosyjsku niż po niemiecku. Mimo to on uparcie próbował z nami szprechać:) Dopiero po pewnym czasie przekonał się, że jak mówi po rosyjsku, to też go rozumiemy:)

Podał nam tytuł piosenki i powiedział, że to ich piosenka, zespół nazywa się "Волк Отвлекун" i mają nawet klip na Youtube. Powiedział też, że zebrali się tu, bo świętują właśnie urodziny kolegi. Gdy my to usłyszeliśmy, zaśpiewaliśmy oczywiście tradycyjne polskie "100 lat!" i nie tylko:) Później śpiewaliśmy razem piosenki rosyjskiego zespołu "Leningrad" w polskich tłumaczeniach oraz "Katiuszę" po rosyjsku.
Выходила на берег Катюша,
На высокий, берег на крутой
Denis podał nam do siebie kontakt, oferował nawet, że może oprowadzić nas po Kaliningradzie i pokazać nam, co warto zobaczyć w mieście. Gdy musieliśmy już wracać do akademika, wszyscy zaśpiewali dla nas na pożegnanie jeszcze raz "Tanki", a Denis z kolegą odprowadził nas pod same drzwi. Byliśmy tak pozytywnie zaskoczeni, że chcieliśmy później jeszcze się spotkać, ale niestety program naszej wymiany był tak napięty, że nie mieliśmy już czasu. Znaleźliśmy za to tę piosenkę, która się nam tak spodobała, chociaż przyznam, że wykonanie na żywo zrobiło na nas lepsze wrażenie:)


I dzięki wyjaśnieniu Denisa okazało się, że piosenka jest o grze komputerowej, czego sami wcześniej nie zauważyliśmy z naszym kulejącym rosyjskim:)

niedziela, 9 września 2012

Wałbrzyszanin z Niemiec w Kaliningradzie

Oto dowód, że świat jest mały i nigdy nie wiadomo, kogo można spotkać przypadkiem.
 
Robiliśmy sobie grupowe zdjęcie obok grobu Immanuela Kanta przy katedrze kaliningradzkiej. Postanowiliśmy poprosić o jego wykonanie kogoś z przechodniów, tak żeby wszyscy byli widoczni na fotografii. Jakimś dziwnym trafem padło akurat na pana, który był Polakiem. Ucieszył się, widząc rodaków. Powiedział, że jest z Wałbrzycha, ale od wielu już lat mieszka w Niemczech. Nie pamiętam już, w jakim języku mówiła jego żona, czy była Polką, Niemką, czy może Rosjanką. Później jeszcze kilka razy spotkaliśmy się, spacerując po mieście.

Nigdy wcześniej bym nie przypuszczała, że w Kaliningradzie spotkam wałbrzyszanina z Niemiec, rozmawiającego po polsku z Rosjanami przy grobie niemieckiego filozofa. Uwielbiam takie przypadkowe spotkania. 

czwartek, 6 września 2012

Podwójne rozpoczęcie roku szkolnego

Będąc w Kaliningradzie 1 września, miałam możliwość zobaczyć rosyjskie dzieci rozpoczynające rok szkolny. Zdziwiło mnie to trochę, ale przypomniało mi się, że w Rosji chyba w ogóle mają taki system, że lekcje są od poniedziałku do soboty. 

Zwłaszcza dziewczynki były bardzo ładnie ubrane. Białe bluzki i ciemne spódnice, a we włosach wielkie białe kokardy. Wyglądało to bardzo uroczyście. Później takie dzieci z całymi rodzinami ustawiały się do pamiątkowego zdjęcia pod czołgiem, który znajdował się tuż przed naszym akademikiem, dlatego mieliśmy dobry punkt obserwacyjny. 

Do Polski wróciłam rankiem, 3 września i znowu trafiłam na rozpoczęcie roku. Tym razem widziałam autobusy pełne młodzieży, niekoniecznie odświętnie ubranej, wracającej ze szkolnych akademii.

Pierwszy raz trafiło mi się dwukrotnie w jednym roku być świadkiem rozpoczęcia roku i to w dwóch różnych krajach.

wtorek, 4 września 2012

Kaliningrad

Dzisiaj trochę o wyglądzie Kaliningradu i moich wrażeniach ze spacerów po tym mieście.
Zaskoczyło mnie trochę, że wciąż widoczne są jeszcze pozostałości po czasach komunistycznych. Głównie w architekturze, ale nie tylko. Zdarzało mi się w różnych miejscach natknąć na sierpy i młoty. Części z nich raczej nie da się usunąć lub byłoby to bardzo trudne. Za to w niektórych przypadkach mam wrażenie, że nie sprawiłoby to większego problemu,  ale np. na tym statku symbol pozostał:
Kaliningrad ma także ładne dzielnice, które naprawdę mi się spodobały. Byliśmy w wiosce rybackiej z pięknymi kamieniczkami. Z tego co słyszałam, ten fragment miasta powstał dopiero kilka lat temu i jest specjalnie wystylizowany. Niestety mam tylko kiepskiej jakości zdjęcie tego miejsca, bo mój aparat już przestawał działać:
Polubiłam także port obok Muzeum Światowego Oceanu oraz dworzec. Peron, z którego odjeżdżaliśmy nad morze wyglądał na zadbany i bardzo odpowiadał moim wyobrażeniom stacji kolejowej. Przede wszystkim w obu tych miejscach znajdowało się trochę zieleni. Podobnie jak w parkach kaliningradzkich, które są dobrymi miejscami, żeby przysiąść chwilę na ławce i odpocząć:
Warto zobaczyć również katedrę przy której mieści się grób Immanuela Kanta. Znajduje się tam także grób Albrechta Hohenzollerna oraz odrestaurowane przez Polaków epitafium Bogusława Radziwiłła i jego żony Anny Marii. 

Szczególne wrażenie zrobiła na mnie wystawa zdjęć przedstawiająca Kaliningrad przed wojną. Przez chwilę mogłam się poczuć jak z niemieckim Königsbergu. Dzięki zdjęciom oraz słowom pani, która nas oprowadzała, zrozumiałam dlaczego Kaliningrad wygląda obecnie tak, a nie inaczej. W czasie wojny prawie całe stare miasto zostało doszczętnie zniszczone, a zamiast niemieckich kamienic powstały sowieckie bloki z wielkiej płyty.

Pięć dni to za mało, żeby zobaczyć wszystko, co interesujące w Kaliningradzie. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła wrócić do tego miasta i bardziej się z nim zaznajomić.

poniedziałek, 3 września 2012

Przemyt mięsa z Biedronki

Właśnie wróciłam z Kaliningradu, w związku z tym w najbliższym czasie podzielę się kilkoma historiami z rosyjskiej ziemi. 

Przed wyjazdem koleżanka pokazała mi w gazecie artykuł o tym, że na polsko-rosyjskiej granicy mrówki przemycają parówki z Biedronki. Myślałam, że to jakiś żart. Okazało się jednak, że naprawdę Rosjanie często przyjeżdżają do Polski na zakupy, bo jest o wiele taniej i jedzenie jest lepsze. Nawet w okolicy naszego akademika, w centrum miasta, stał czasem taki samochód z otwartym bagażnikiem, a w środku różne towary z Lidla lub Biedronki. 

Początkowo mnie to śmieszyło, ale po zobaczeniu rosyjskich cen przestało. Wszystko prócz wódki i papierosów jest bardzo drogie, choć nie zawsze najlepszej jakości. Na półkach można znaleźć produkty nie tylko rosyjskie, ale też sporo polskich i litewskich. Np. trafiłam na polski płyn do mycia naczyń:
Szkoda, że skoro polskie jedzenie jest dostępne w Rosji, nie można kupić w Polsce rosyjskich produktów, takich jak np. mors żurawinowy lub batoniki serowe (na Litwie nazywane surelisami).