wtorek, 31 lipca 2012

Vindobono

Ostatnio mieszkaliśmy razem z  pewnym Czechem. Mieliśmy problemy z komunikacją. Porozumiewaliśmy się po esperancku i myśleliśmy, że może jego poziom znajomości języka nie był jeszcze zbyt dobry i dlatego nie mogliśmy go zrozumieć, ale podobno po czesku wcale nie było lepiej. Nasz kolega mówił niewyraźnie i chaotycznie niezależnie od języka, którym się posługiwał. Często z tego powodu dochodziło do śmiesznych sytuacji.

Jedna z nich zdarzyła się w windzie, kiedy czeski kolega tłumaczył nam, że wyjeżdża do Vindobono. Nikt z nas nie wiedział, o co mu chodzi. W dodatku części tego słowa mają w esperancie swoje własne znaczenie: "vino" - "wino", "do" - "więc" oraz "bono" - "dobro". Żartowaliśmy, że nasz Czech wyjeżdża gdzieś degustować dobre wina:)

Już po jego wyjeździe kolega wpadł na pomysł, żeby sprawdzić w internecie, czy rzeczywiście istnieje coś takiego jak Vindobono. Wielce nas zaskoczyło, że jest to dawna łacińska nazwa miejsca, w którym obecnie  znajduje się Wiedeń! Zrobiło nam się trochę głupio, bo nikt się nie spodziewał, że to słowo naprawdę coś znaczy, pytaliśmy ludzi różnych narodowości i nikt go nie znał. Okazało się, że w Czechach jest pociąg o nazwie Vindobona i niektórzy Czesi podróżujący vlakami kojarzą to słowo.

Dostaliśmy nauczkę, że nie zawsze należy żartować, jeśli się czegoś nie rozumie oraz że nigdy nie wiadomo, czego można się od kogoś nauczyć. Dowiedzieliśmy się też, że nasz czeski współlokator wcale nie zaginął w czasoprzestrzeni:), ale po prostu nie potrafił nam wytłumaczyć, że wyjeżdża do Wiednia.

niedziela, 15 lipca 2012

Trochę szczęścia

Dzisiaj wspomnienia związane z datą. Większości Polaków 15 lipca jednoznacznie kojarzy się z rocznicą bitwy pod Grunwaldem. Mnie ten dzień przywodzi na myśl zupełnie inne wydarzenia.

2007 rok, Wojcieszów. Mieliśmy mieć nockę w kamieniołomie i następnego dnia planowaliśmy zwiedzić tamtejsze jaskinie. W nocy nagle nasz drużynowy zarządził alarm mundurowy. W 3 minuty wskoczyłyśmy w spódnice. Poprowadzono nas nad wodę, do ogniska. Tej właśnie nocy, z 14 na 15 lipca złożyłam Przyrzeczenie Harcerskie. Do tej pory pamiętam raki, które o świcie podeszły do brzegu. Następnego dnia ubrani w najgorsze ciuchy poszliśmy do jaskini, w której było przyjemnie chłodno. Na powierzchnię wróciliśmy cali w błocie, toteż niewiele myśląc, postanowiliśmy wyprać ciuchy na sobie, weszliśmy do wody w nieczynnym kamieniołomie. Było słonecznie i gorąco, rzeczy szybko wyschły, więc wróciliśmy do domu, zdrowi i szczęśliwi.

Rok później uświadomiłam sobie, jacy głupi byliśmy. Dokładnie w tym samym miejscu w 2008 roku utopiło się dwóch innych harcerzy. Dlatego zwykle w połowie lipca przypominam sobie, jak niewiele brakowało, aby prawie cała moja drużyna podzieliła ich los. Harcerstwu zawdzięczam naprawdę wiele, zmieniło moje życie. Ale czasem, gdy spojrzę w przeszłość, na te wszystkie nieodpowiedzialne rzeczy, które robiliśmy, sama się dziwię, jakim cudem jeszcze żyjemy. Może po prostu mieliśmy trochę szczęścia. Tym dwóm druhom najwyraźniej go w tamtym dniu zabrakło i odeszli na Wieczną Wartę.

Uderz w bęben już, bo nadszedł mój czas
Wrzućcie mnie do wody, na wieczną wachtę trza tam, gdzie... 
Sześć błota stóp, sześć błota stóp,
Dziewięć sążni wody i sześć błota stóp...

środa, 11 lipca 2012

Obcy w namiocie

Wbrew tematowi notki, wcale nie mam na myśli ufoludków:) Historia działa się w 2010 roku na Jubileuszowym Zlocie ZHP w Krakowie. Kto był, ten wie, o co chodzi. Dla nieharcerzy krótkie wyjaśnienie - około 8-10 tysięcy z Polski i nie tylko zjeżdża się i rozbija wielki obóz. Ja miałam pomagać koleżance prowadzić zajęcia z tańca.

Na miejsce dojechałyśmy autostopem, niestety złapała nas bardzo zła pogoda. Przybyłyśmy na miejsce przemoczone, całe Błonia były jednym wielkim błotnistym bajorem. Chciałyśmy jak najszybciej rozbić namiot, żeby mieć się gdzie schować, ale okazało się, że jesteśmy nie w porę, bo nikt nam nie potrafił wskazać miejsca, w którym możemy się ulokować. Koczowałyśmy w namiocie administracyjnym na tyle długo, że zdążyłyśmy się z wszystkimi druhami zakolegować.

W międzyczasie przybyła druga para, która również miała problem z noclegiem. Było to rodzeństwo związane z NS (Nieprzetarty Szlak to ruch drużyn związanych z niepełnosprawnymi). Dziewczyna twierdziła, że ona też będzie prowadzić zajęcia, ale że ktoś tam nie potwierdził jeszcze jej udziału i dlatego nie ma jeszcze gdzie spać, dopiero za kilka dni się sprawa wyjaśni. Wzięła ze sobą też młodszego brata.

Moja koleżanka jest bardzo otwarta, komunikatywna i spontaniczna. Niewiele myśląc, zaproponowała bezdomnemu rodzeństwu nocleg w naszym namiocie, oznajmiając, że ona przeniesie się do chorągwi swojego chłopaka. Trochę mnie tym zaskoczyła, ale mi właściwie też było ich szkoda, bo wyglądali naprawdę na takie sierotki, które niczego nie potrafią załatwić.

W ten oto sposób przez kilka dni spałam w namiocie z dwójką zupełnie obcych ludzi, nie wiedząc nawet jak się nazywają. Na szczęście nie okazali się mordercami lub złodziejami i jeśli ktoś liczył na mrożące krew w żyłach zakończenie, sporo się rozczaruje. Zachowywali się w miarę normalnie, może tylko trochę niefrasobliwie. Pamiętam, że raz zostawili nasz namiot z rzeczami otwarty, a sami poszli na cały dzień zwiedzać Kazimierz. Szczęśliwie nic nam nie zginęło, ani nie wlazło nam do namiotu całe mrowisko, ale mimo wszystko, chyba jeśli ktoś z dobrego serca przyjmuje kogoś pod swój dach, to może w zamian oczekiwać odrobiny odpowiedzialności.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Finały

W związku z wczorajszym finałem Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie, czas na wspomnienia z finałów, które przyszło mi oglądać w podróży. Pierwszym ważnym wydarzeniem, które przyszło mi oglądać poza domem był finał Ligi Mistrzów w 2005 ze słynnym Dudek Dance. Byłam wtedy w ostatniej klasie gimnazjum i mieliśmy właśnie szkolną wycieczkę do Zakopanego. Wszyscy zgromadziliśmy się u gaździny w jedynym pomieszczeniu z telewizorem, żeby oglądać mecz między Milanem i Liverpoolem. Jerzy Dudek podczas rzutów karnych zaprezentował wtedy swój taniec:)

Drugi mecz w podróży przytrafił mi się rok później, kiedy z powodu obozu wędrownego w Bieszczadach nie mogłam oglądać finału Mistrzostw Świata w Niemczech w 2006 roku. Przed wyjazdem poprosiłam brata i znajomych, żeby mnie informowali przez telefon o sytuacji. W czasie meczu byłam już w powrotnym pociągu z Ustrzyk Dolnych. Obok nas siedziała jakaś grupa harcerzy i do jednej z dziewczyn ktoś zadzwonił, przykładając telefon do telewizora, aby mogła słyszeć, co się dzieje, więc mieliśmy relację na bieżąco. Później dostałam wiadomość od brata i znajomych, że Zinedine Zidane dostał czerwoną kartkę za faul na Matterazzim.

Wczorajszy finał oglądałam w międzynarodowym towarzystwie w słowackiej knajpie, popijając kofolę. Szef nas zaprowadził i powiedział, żebyśmy wrócili, kiedy wygrają Włosi. Pomyślałam sobie "Żebyś się nie zdziwił" i miałam rację:) Hiszpanie wygrali 4:0.